Strona 3 z 27 PierwszyPierwszy 1234513 ... OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 21 do 30 z 268

Wątek: PBF NOVIGRAD (Realia Wiedźmina)

  1. #21
    Szambelan Awatar Araven
    Dołączył
    Jan 2011
    Postów
    11 935
    Tournaments Joined
    2
    Tournaments Won
    0
    Podziękował
    402
    Otrzymał 276 podziękowań w 234 postach
    [PBF część I]

    - Dobra, kompanio - powiedział Vilfred. Chodźcie wszyscy do alkierza. A wy, gospodarzu, co tak stoicie? Zamawiałem piwo. A ja, jak zamawiam piwo, to macie je podawać w kółko dopóty, dopóki nie zakrzyknę: "Wody".
    Cohen popchnął związanego stwora do alkierza i niedelikatnie posadził pod słupem. Dainty Biberveldt usiadł także, spojrzał z niesmakiem.


    - Okropność, jak toto wygląda - powiedział. - Iście kupa kwaśniejącego ciasta. Patrz na jego nos, Vilfred, zaraz mu odpadnie, psia mać. A uszy ma jak moja teściowa tuż przed pogrzebem. Brrr!


    - Zaraz, zaraz, - mruknął Vilfred. - Ty jesteś Biberveldt? No, tak, bez wątpienia. Ale to, co siedzi pod słupem, przed chwilą było tobą. Jeśli się nie mylę. Cohen! Wszystkie oczy zwrócone są ku tobie. Jesteś wiedźminem. Co tu się, do diabła, dzieje? Co to jest?
    - Mimik.
    - Sam jesteś mimik - powiedział gardłowo stwór, kołysząc nosem. - Nie jestem żaden mimik, tylko doppler, a nazywam się Tellico Lunngrevink Letorte. W skrócie Penstock. Przyjaciele mówią na mnie Dudu.

    - Ja ci zaraz dam Dudu, skurwysynu jeden! - wrzasnął Dainty, zamierzając się na niego kułakiem. - Gdzie moje konie? Złodzieju!
    - Panowie - upominał oberżysta, wchodząc z dzbankiem i naręczem kufli. - Obiecywaliście, że będzie spokojnie.


    - Och, piwo - westchnął niziołek. - Alem jest spragniony, cholera. I głodny!
    - Też bym się napił - oświadczył bulgotliwie Tellico Lunngrevink Letorte. Został całkowicie zlekceważony.

    - Co to jest? - zapytał karczmarz, spoglądając na stwora, który na widok piwa wysunął długi jęzor zza obwisłych, ciastowatych warg. - Co to takiego jest, panowie?
    - Mimik - powtórzył wiedźmin, nie bacząc na grymasy potwora. - Ma zresztą wiele nazw. Mieniak, podwójniak, vexling, bedak. Lub doppler, jak sam siebie określił.

    - Vexling! - wykrzyknął oberżysta. - Tu, w Novigradzie? W moim lokalu? Chyżo, trzeba wezwać straż! I kapłanów! Głowa moja w tym...
    - Powoli, powoli - charknął Dainty Biberveldt, pospiesznie wyjadając zupę Vilfreda z cudem ocalałej miski. - Zdążymy wezwać kogo trzeba. Ale później. Ten tu łajdak okradł mnie, nie mam zamiaru oddać go tutejszemu prawu przed odzyskaniem mojej własności. Znam ja was, novigradczyków, i waszych sędziów. Dostałbym może jedną dziesiątą, nie więcej.
    - Miejcie litość - zajęczał rozdzierająco doppler. - Nie wydawajcie mnie ludziom! Czy wiecie, co oni robią z takimi, jak ja?


    - Pewnie, że wiemy - kiwnął głową oberżysta. - Nad złapanym dopplerem kapłani odprawiają egzorcyzmy. Potem zaś wiąże się takiego w kij i oblepia grubo, w kulę, gliną zmieszaną z opiłkami i piecze w ogniu, dopóki glina nie stwardnieje na cegłę. Tak przynajmniej robiło się dawniej, gdy te potwory trafiały się częściej.

    - Barbarzyński obyczaj, iście ludzki - skrzywił się Dainty, odsuwając pustą już miskę. - Ale może to i sprawiedliwa kara za bandytyzm i złodziejstwo. No, gadaj, łajdaku, gdzie moje konie? Prędko, bo przeciągnę ci ten twój nos między nogami i wtłoczę do rzyci! Gdzie moje konie, pytam?

    - Sprze... sprzedałem - wyjąkał Tellico Lunngrevink Letorte, a obwisłe uszy skurczyły mu się nagle w kulki przypominające miniaturowe kalafiory.
    - Sprzedał! Słyszeliście? - pienił się niziołek. - Sprzedał moje konie!
    - Jasne - rzekł Vilfred. - Miał czas. Jest tu od trzech dni. Od trzech dni widuję cię... to znaczy, jego... Cholera, Dainty, czy to znaczy...


    - Pewnie, że to znaczy! - zaryczał kupiec, tupiąc włochatymi nogami. - On obrabował mnie w drodze, o dzień drogi od miasta! Przyjechał tu jako ja, rozumiecie? I sprzedał moje konie! Ja go zabiję! Uduszę tymi rękoma!
    - Opowiedzcie nam, jak to się stało, panie Biberveldt.

    - Cohen, jeśli się nie mylę? Wiedźmin?
    Cohen potwierdził skinieniem głowy.
    - Bardzo dobrze się składa - powiedział niziołek. - Jestem Dainty Biberveldt z Rdestowej Łąki, farmer, hodowca i kupiec. Mów mi Dainty, Cohen...

    [Stop klatka, na Wasze wpisy, także zaległe].

    Techniczny
    Jesteście w alkierzu, nieco dalej od głównej sali. Jakieś uwagi, wypowiedzi i komentarze nim niziołek opowie co mu się przytrafiło na trakcie? Mimik spragniony, ktoś mu da się napić np. czy raczej z buta go potraktuje ?

  2. #22
    sadam86
    Gość
    Kielon nalał sobie kufel złocistego trunku i sięgnął po drugi, który napełniwszy podsunął mimikowi po czym z wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu dodał Nie wypada się znęcać, a o tatko mówili, że to stworzenia niegroźne, nieskore do przemocy, za to straszliwie sprytne. Poza tym to nieludź jakoż i ja, więc i trochę solidarności trza okazać.

  3. #23
    Szambelan Awatar Araven
    Dołączył
    Jan 2011
    Postów
    11 935
    Tournaments Joined
    2
    Tournaments Won
    0
    Podziękował
    402
    Otrzymał 276 podziękowań w 234 postach
    [Mimik Dudu}

    Dzięki krasnoludzie, przynajmniej zginę nie czując pragnienia.

  4. #24
    Szambelan Awatar adriankowaty
    Dołączył
    Jan 2012
    Lokalizacja
    Siemianowice Śląskie (k. Katowic)
    Postów
    2 909
    Tournaments Joined
    0
    Tournaments Won
    0
    Podziękował
    375
    Otrzymał 39 podziękowań w 32 postach
    Robi się coraz ciekawiej. - mruknął ironicznie Adrian do towarzyszy, po czym skierował swój wzrok na dopplera - Mówże, Tellico, komuś sprzedał owe konie? Być może uratujesz skórę, jeśli jakoś rozwiążemy ten problem!
    http://forum.totalwar.org.pl/image.php?type=sigpic&userid=5038&dateline=1420376  708
    "Wolność, Równość, Braterstwo lub Śmierć!"
    Hasło przewodnie rewolucjonistów z 1789.

  5. #25
    Stolnik Awatar Frøya
    Dołączył
    Jan 2014
    Postów
    894
    Tournaments Joined
    0
    Tournaments Won
    0
    Podziękował
    6
    Otrzymał 16 podziękowań w 14 postach
    Veronika nalała sobie drugi już kufel piwa, usiadła na pobliskim stole i jęła wesoło machać nogami - To ja sobie popatrzę na przedstawienie, a zamilcz łuczniku, bo nie nasza to przecież sprawa!
    Fear not, my kin, of the Ragnarók,
    For Fimbultýr truly has won;
    He saw his own death at the end of time
    And whispered this to his son.

  6. #26
    Szambelan Awatar adriankowaty
    Dołączył
    Jan 2012
    Lokalizacja
    Siemianowice Śląskie (k. Katowic)
    Postów
    2 909
    Tournaments Joined
    0
    Tournaments Won
    0
    Podziękował
    375
    Otrzymał 39 podziękowań w 32 postach
    Adrian zwrócił się do Veroniki - nasza czy nie, fakt, że od tego może zależeć mój kapitał. Dlatego mnie to interesuje.
    http://forum.totalwar.org.pl/image.php?type=sigpic&userid=5038&dateline=1420376  708
    "Wolność, Równość, Braterstwo lub Śmierć!"
    Hasło przewodnie rewolucjonistów z 1789.

  7. #27
    sadam86
    Gość
    Jeśli coś jeszcze z tej sumy zostało zasępił się Kielon, panie doppler czekamy na razie po dobroci na wyjaśnienia,a jak będziesz się upierał pogadamy inaczej.

  8. #28
    Szambelan Awatar Araven
    Dołączył
    Jan 2011
    Postów
    11 935
    Tournaments Joined
    2
    Tournaments Won
    0
    Podziękował
    402
    Otrzymał 276 podziękowań w 234 postach
    [Ciąg dalszy historii wyczynów mimika Dudu, w skórze kupca Biberveldta.].

    - Opowiadaj, Dainty, rzekł Cohen.


    - Ano, to było tak. Ja i moje koniuchy wiedliśmy konie na sprzedaż, na targ do Diablego Brodu. O dzień drogi od miasta wypadł nam ostatni postój. Zanocowaliśmy, sprawiwszy się wcześniej z antałeczkiem przepalanki. W środku nocy budzę się, czuję, mało mi pęcherza nie rozsadzi, zlazłem więc z wozu, a przy okazji rzucę, myślę, okiem, co tam porabiają koniki na łące. Wychodzę, mgła jak zaraza, patrzę nagle, idzie ktoś. Kto tu, pytam. On nic.
    Podchodzę bliżej i widzę... siebie samego. Jak w zwierciadle. Myślę, nie trzeba było pić przepalanki, przeklętego trunku. A ten tu... bo przecież to był on, jak mnie nie walnie w łeb! Zobaczyłem gwiazdy i nakryłem się nogami. Rano budzę się w jakimś cholernym gąszczu, z guzem niczym ogórek na głowie, dookoła ani żywej duszy, po naszym obozie również ni śladu. Błąkałem się cały dzień, nimem wreszcie szlak odnalazł, dwa dni się wlokłem, żarłem korzonki i surowe grzyby.
    A on... ten zafajdany Dudulico, czy jak mu tam, pojechał tymczasem do Novigradu jako ja i opędzlował moje konie! Ja go zaraz... A tych moich koniuchów oćwiczę, po sto bizunów dam każdemu na gołą rzyć, ślepym komendom! Żeby własnego pryncypała nie poznać, żeby się tak dać okpić! Durnie, łby kapuściane, moczymordy...

    - Nie miej im za złe, Dainty - powiedział Cohen. - Nie mieli szans. Mimik kopiuje tak dokładnie, że nie sposób odróżnić go od oryginału, czyli od ofiary, którą sobie upatrzy. Nigdy nie słyszałeś o mimikach?
    - Słyszeć słyszałem. Ale sądziłem, że to wymysły.

    - To nie wymysły. Dopplerowi wystarczy bliżej przyjrzeć się ofierze, by błyskawicznie i bezbłędnie zaadaptować się do potrzebnej struktury materii. Zwracam uwagę, że to nie iluzja, ale pełna, dokładna zmiana. W najmniejszych szczegółach. W jaki sposób mimiki to robią, nie wiadomo. Czarodzieje podejrzewają, że działa tu ten sam składnik krwi, co przy lykantropii, ale ja myślę, że to albo coś zupełnie innego, albo tysiąckrotnie silniejszego. W końcu wilkołak ma tylko dwie, góra trzy postacie, a doppler może się zmienić we wszystko, co zechce, byle tylko mniej więcej zgadzała się masa ciała.
    - Masa ciała?

    - No, w mastodonta to on się nie zamieni. Ani w mysz.
    - Rozumiem. A łańcuch, którym go związałeś, po co?
    - Srebro. Dla lykantropa zabójcze, dla mimika, jak widzisz, wyłącznie powstrzymujące przemiany. Dlatego siedzi tu we własnej postaci.
    Doppler zacisnął rozklejające się usta i łypnął na wiedźmina złym spojrzeniem mętnych oczu, które już zatraciły orzechowy kolor tęczówek niziołka i zrobiły się żółte.

    - I dobrze, że siedzi, bezczelny sukinsyn - warknął Dainty. - Pomyśleć tylko, zatrzymał się nawet tu, pod "Grotem", gdzie sam zwykłem na kwaterze stawać! Już mu się ubzdurało, że jest mną!
    Vilfred pokręcił głową.

    - Dainty - powiedział. - On był tobą. Ja się z nim tu spotykam od trzech dni. On wyglądał jak ty i mówił jak ty. On myślał jak ty. Gdy zaś przyszło do stawiania, był skąpy jak ty. A może jeszcze bardziej.
    - To ostatnie mnie nie martwi - rzekł niziołek - bo może odzyskam część swoich pieniędzy. Brzydzę się go dotykać. Zabierz mu sakiewkę, Vilfred, i sprawdź, co jest w środku. Powinno tam być sporo, jeśli ten koniokrad rzeczywiście sprzedał moje koniki.
    - Ile miałeś koni, Dainty?
    - Dwanaście.
    - Licząc według cen światowych - powiedział trubadur, zaglądając do trzosa - tego, co tu jest, starczy może na jednego, o ile trafi się stary i ochwacony. Licząc zaś według cen novigradzkich, jest tego na dwie, góra trzy kozy.
    Kupiec nic nie powiedział, ale wyglądał, jakby się miał rozpłakać.
    Tellico Lunngrevink Letorte opuścił nos nisko, a dolną wargę jeszcze niżej, po czym cichutko zabulgotał.
    - Jednym słowem - westchnął wreszcie niziołek - ograbiło mnie i zrujnowało stworzenie, istnienie którego wkładałem między bajki. To się nazywa mieć pecha.

    - Nic dodać, nic ująć - rzekł wiedźmin, obrzucając spojrzeniem kurczącego się na zydlu dopplera. - Ja również byłem przekonany, że mimiki wytępiono już dawno temu. Dawniej, jak słyszałem, sporo ich żyło w tutejszych lasach i na płaskowyżu. Ale ich zdolności do mimikry bardzo niepokoiły pierwszych osadników i zaczęto na nie polować. Dość skutecznie. Rychło wytępiono prawie wszystkie.

    - I szczęście to - powiedział oberżysta. - Tfu, tfu, klnę się na Wieczny Ogień, wolę już smoka albo diabła, któren zawżdy jest smokiem albo diabłem i wiadomo, czego się trzymać. Ale wilkołactwo, owe przemiany i odmiany, to ohydny, demoni proceder, oszukaństwo i podstęp zdradziecki, ludziom na szkodę i zgubę przez te paskudy wymyślony! Powiadam wam, wezwijmy straż i do ognia z tą wstręcizną!

    - Cohen? - zaciekawił się Vilfred. - Radbym usłyszeć zdanie specjalisty. Rzeczywiście te mimiki są takie groźne i agresywne?
    - Ich zdolności do kopiowania - rzekł wiedźmin - to właściwość służąca raczej obronie niż agresji. Nie słyszałem...
    - Zaraza - przerwał gniewnie Dainty, grzmocąc pięścią w stół. - Jeśli walenie kogoś po łbie i grabież nie jest agresją, to nie wiem, co nią jest. Przestańcie się wymądrzać. Sprawa jest prosta: zostałem napadnięty i ograbiony, nie tylko ze zdobytego ciężką pracą majątku, ale i własnej postaci. Żądam zadośćuczynienia, nie spocznę...


    - Straż, straż trzeba wezwać - powiedział oberżysta. - I kapłanów trzeba wezwać! I spalić to monstrum, tego nieludzia!

    - Przestańcie, gospodarzu - poderwał głowę niziołek. - Nudni się robicie z tą waszą strażą. Zwracam wam uwagę, że wam ów nieludź niczego nie zrobił, jeno mnie. A tak nawiasem mówiąc, to ja też jestem nieludź.

    - Co też wy, panie Biberveldt - zaśmiał się nerwowo karczmarz. - Gdzie wy, a gdzie on. Wyście są bez mała człek, a ten to monstrum przecie. Dziwię się, panie wiedźmin, że tak spokojnie siedzicie. Od czego, z przeproszeniem, jesteście? Wasza rzecz zabijać potwory, czyż nie?
    - Potwory - rzekł Cohen zimno. - Ale nie przedstawicieli rozumnych ras.
    - No, panie - powiedział oberżysta. - Teraz toście przesadzili krzynę.
    - Jako żywo - wtrącił Vilfred. - Przegiąłeś pałę, Cohen, z tą rozumną rasą. Spójrz tylko na niego.

    Tellico Lunngrevink Letorte, w rzeczy samej, nie przypominał w tej chwili przedstawiciela myślącej rasy. Przypominał kukłę ulepioną z błota i mąki, patrzącą na wiedźmina błagalnym spojrzeniem mętnych, żółtych oczu. Również smarkliwe odgłosy, jakie wydawał sięgającym blatu stołu nosem, nie przystawały przedstawicielowi rasy rozumnej.
    - Dość tego pustego pieprzenia! - ryknął nagle Dainty Biberveldt. - Nie ma o czym dyskutować! Jedno, co się liczy, to moje konie i moja strata! Słyszysz, maślaku cholerny? Komu sprzedałeś moje koniki? Coś zrobił z pieniędzmi? Mów zaraz, bo cię skopię, stłukę i obedrę ze skóry!

    Deczka, uchylając drzwi, wetknęła do alkierza płową główkę.
    - Goście są w karczmie, ojciec - szepnęła. - Mularczykowie z budowy i insi. Obsługuję ich, ale wy tu tak gromko nie krzykajcie, bo się zaczynają dziwować na alkierz.

    - Na Wieczny Ogień! - wystraszył się oberżysta, patrząc na rozlanego dopplera. - Jeśli tu ktoś zajrzy i obaczy go... Oj, będzie licho. Jeśli mamy nie wołać straży, to... Panie wiedźmin! Jeśli to prawdziwie vexling, to rzeknijcie onemu, niechże zmieni się w coś przyzwoitego, dla niepoznaki niby. Na razie.
    - Racja - rzekł Dainty. - Niech on się w coś zmieni, Cohen.

    - W kogo? - zagulgotał nagle doppler. - Mogę przybrać postać, której się dokładnie przyjrzę. W którego z was mam się zatem zmienić?
    - We mnie nie - powiedział prędko karczmarz.
    - Ani we mnie - żachnął się Vilfred. - Zresztą, to byłby żaden kamuflaż. Wszyscy mnie znają, więc widok dwóch Jaskrów przy jednym stole wywołałby większą sensację niż ten tu we własnej postaci.
    - Ze mną byłoby podobnie - uśmiechnął się Cohen. - Zostajesz ty, Dainty. I dobrze się składa. Nie obrażaj się, ale sam wiesz, że ludzie z trudem odróżniają jednego niziołka od drugiego.
    Kupiec nie zastanawiał się długo.

    - Dobra - powiedział. - Niech będzie. Zdejmij mu łańcuch, wiedźminie. No już, zmieniaj się we mnie, rozumna raso.
    Doppler po zdjęciu łańcucha roztarł ciastowate łapy, pomacał nos i wytrzeszczył ślepia na niziołka. Obwisła skóra na twarzy ściągnęła się i nabrała kolorów. Nos skurczył się i wciągnął z głuchym mlaśnięciem, na łysym czerepie wyrosły kędzierzawe włosy. Dainty wybałuszył oczy, oberżysta otwarł gębę w niemym podziwie, Vilfred westchnął i jęknął.
    Ostatnim, co się zmieniło, był kolor oczu.

    Dainty Biberveldt Drugi odchrząknął, sięgnął przez stół, chwycił kufel Dainty Biberveldta Pierwszego i chciwie przywarł do niego ustami.
    - Być nie może, być nie może - powiedział cicho Vilfred. - Spójrzcie tylko, skopiował wiernie. Nie do odróżnienia. Wszyściuteńko. Tym razem nawet bąble po komarach i plamy na portkach... Właśnie, na portkach! Cohen, tego nie potrafią nawet czarodzieje! Pomacaj, to prawdziwa wełna, to żadna iluzja! Niebywałe! Jak on to robi?


    - Tego nie wie nikt - mruknął wiedźmin. - On też nie. Mówiłem, że ma pełną zdolność dowolnego zmieniania struktury materii, ale to zdolność organiczna, instynktowna...
    - Ale portki... Z czego zrobił portki? I kamizelkę?
    - To jego własna, zaadaptowana skóra. Nie sądzę, żeby on chętnie pozbył się tych spodni. Zresztą, natychmiast utraciłyby cechy wełny...

    - Szkoda - wykazał bystrość Dainty. - Bo już zastanawiałem się, czy nie kazać mu zmienić wiaderka materii na wiaderko złota.
    Doppler, obecnie wierna kopia niziołka, rozparł się wygodnie i uśmiechnął szeroko, rad widać z faktu, że jest centrum zainteresowania. Siedział w identycznej pozycji jak Dainty i tak samo majtał włochatymi stopami.
    - Sporo wiesz o dopplerach, Cohen - rzekł, po czym pociągnął z kufla, zamlaskał i beknął. - Zaiste, sporo.
    - Bogowie, głos i maniery też Biberveldta - powiedział Vilfred. - Nie ma któryś czerwonej kitajki? Trzeba go oznaczyć, psiakrew, bo może być bieda.


    - Coś ty, Vilfred - obruszył się Dainty Biberveldt Pierwszy. - Chyba mnie z nim nie pomylisz? Na pierwszy...
    - ...rzut oka widać różnice - dokończył Dainty Biberveldt Drugi i ponownie beknął z wdziękiem. - Zaprawdę, żeby się pomylić, trzeba by być głupszym niż kobyla rzyć.
    - Nie mówiłem? - szepnął Vilfred w podziwie. - Myśli i gada jak Biberveldt. Nie do odróżnienia...
    - Przesada - wydął wargi niziołek. - Gruba przesada.
    - Nie - zaprzeczył Cohen. - To nie przesada. Wierz lub nie, ale on jest w tej chwili tobą, Dainty. Niewiadomym sposobem doppler precyzyjnie kopiuje również psychikę ofiary.

    - Psy co?
    - No, właściwości umysłu, charakter, uczucia, myśli. Duszę. Co potwierdzałoby to, czemu przeczy większość czarodziejów i wszyscy kapłani. To, że dusza to również materia.
    - Bluźnierstwo... - sapnął oberżysta.

    - I bzdura - rzekł twardo Dainty Biberveldt. - Nie opowiadaj bajek, wiedźminie. Właściwości umysłu, dobre sobie. Skopiować czyjś nos i portki to jedno, ale rozum to nie w kij pierdział. Zaraz ci to udowodnię. Gdyby ten wszawy doppler skopiował mój kupiecki rozum, to nie sprzedałby koni w Novigradzie, gdzie nie ma na nie zbytu, ale pojechał do Diablego Brodu, na koński targ, gdzie ceny są aukcyjne, kto da więcej. Tam się nie traci...


    - Właśnie, że się traci - doppler sparodiował obrażoną minę niziołka i parsknął w charakterystyczny sposób. - Po pierwsze, cena na aukcji w Diablim Brodzie równa w dół, bo kupcy zmawiają się, jak licytować. Dodatkowo zaś trzeba zapłacić prowizję aukcjonerom.
    - Nie ucz mnie handlu, dupku - oburzył się Biberveldt. - Ja w Diablim Brodzie wziąłbym dziewięćdziesiąt albo i sto za sztukę. A ty ile dostałeś od novigradzkich cwaniaków?

    - Sto trzydzieści - powiedział doppler.
    - Łżesz, wywłoko.
    - Nie łżę. Pognałem konie prosto do portu, panie Dainty, i tam znalazłem zamorskiego handlarza futer. Kuśnierze nie używają wołów, formując karawany, bo woły są za wolne. Futra są lekkie, ale cenne, trzeba więc podróżować szybko. W Novigradzie nie ma zbytu na konie, więc koni też nie ma. Ja miałem jedyne dostępne, więc podyktowałem cenę. To proste...


    - Nie ucz mnie, powiedziałem! - wrzasnął Dainty, czerwieniejąc. - No, dobra, zarobiłeś więc. A pieniądze gdzie?
    - Obróciłem - rzekł dumnie Tellico, naśladując typowe dla niziołka przeczesywanie palcami gęstej czupryny. - Pieniądz, panie Dainty, musi krążyć, a interes musi się kręcić.
    - Uważaj, żebym ja ci łba nie ukręcił! Gadaj, co zrobiłeś z forsą za konie?
    - Mówiłem. Nakupowałem towarów.

    - Jakich? Coś kupił, pokrako?
    - Ko... koszenilę - zająknął się doppler, a potem wyrecytował szybko. - Pięćset korcy koszenili, sześćdziesiąt dwa cetnary kory mimozowej, pięćdziesiąt pięć garncy olejku różanego, dwadzieścia trzy baryłki tranu, sześćset glinianych misek i osiemdziesiąt funtów wosku pszczelego. Tran, nawiasem mówiąc, kupiłem bardzo tanio, bo był cokolwiek zjełczały. Aha, byłbym zapomniał. Kupiłem jeszcze sto łokci bawełnianego sznura.
    Zapadło długie, bardzo długie milczenie.


    - Zjełczały tran - rzekł wreszcie Dainty, bardzo wolno wypowiadając poszczególne słowa. - Bawełniany sznurek. Różany olejek. Ja chyba śnię. Tak, to koszmar. W Novigradzie można kupić wszystko, wszelkie cenne i pożyteczne rzeczy, a ten tu kretyn wydaje moje pieniądze na jakieś gówno. Pod moją postacią. Jestem skończony, przepadły moje pieniądze, przepadła moja kupiecka reputacja. Nie, mam tego dość. Pożycz mi miecza, Cohen. Zarąbię go na miejscu.
    Drzwi alkierza otwarły się, skrzypiąc.


    - Kupiec Biberveldt! - zapiał wchodzący osobnik w purpurowej todze, wiszącej na chudej postaci jak na kiju. Na głowie miał aksamitną czapkę w kształcie odwróconego nocnika. - Czy jest tu kupiec Biberveldt?
    - Tak - odrzekli jednocześnie obaj niziołkowie.
    W następnej chwili jeden z Dainty Biberveldtów chlusnął zawartością kufla w twarz wiedźmina, zręcznie wykopał zydel spod Vilfreda i przemknął pod stołem w stronę drzwi, obalając po drodze osobnika w śmiesznej czapce.
    - Pożar! Ratunku! - zawył, wypadając do ogólnej izby. - Mordują! Pali się!

    Cohen, otrząsając się z piany, rzucił się za nim, ale drugi z Biberveldtów, również pędzący ku drzwiom, pośliznął się na trocinach i upadł mu pod nogi. Obaj wywalili się w samym progu. Vilfred, gramoląc się spod stołu, klął ohydnie.
    - Napaaaad! - zawrzeszczał z podłogi chudy osobnik, zaplątany w purpurową togę. - Naaapaaaaad!!! Bandyciii!

    Cohen przeturlał się po niziołku, wpadł do karczmy, zobaczył, jak doppler, roztrącając gości, wypada na ulicę. Rzucił się za nim, po to tylko, by utknąć na elastycznym, lecz twardym murze ludzi zagradzających mu drogę. Jednego, umorusanego gliną i śmierdzącego piwem, udało mu się przewrócić, ale pozostali unieruchomili go w żelaznym uścisku krzepkich ramion. Szarpnął się wściekle, czemu zawtórował suchy trzask pękających nici i dartej skóry, a pod prawą pachą zrobiło się luźno. Wiedźmin zaklął, przestając się wyrywać.

    - Mamy go! - wrzasnęli mularze. - Mamy zbója! Co robić, panie majster?
    - Wapno! - zawył majster, podrywając głowę z blatu stołu i wodząc dookoła niewidzącymi oczyma.

    - Straaaż! - ryczał purpurowy, na czworakach karabkając się z alkierza. - Napad na urzędnika! Straż! Pójdziesz za to na szubienicę, złoczyńco!
    - Mamy go! - krzyknęli mularze. - Mamy go, panie!
    - To nie ten! - zawył osobnik w todze - Łapać łotra! Gońcie go!
    - Kogo?
    - Biberveldta, niziołka! Gonić go, gonić! Do lochu z nim!
    - Zaraz, zaraz - rzekł Dainty, wyłaniając się z alkierza. - Coście to, panie Schwann? Nie wycierajcie sobie gęby moim nazwiskiem. I nie wszczynajcie alarmu, nie ma potrzeby.

    Schwann zamilkł, patrząc na niziołka ze zdumieniem. Z alkierza wyłonił się Vilfred, w kapelusiku na bakier, oglądając swoją lutnię. Mularze, poszeptawszy między sobą, puścili wreszcie Cohena. Wiedźmin, choć bardzo zły, ograniczył się do soczystego splunięcia na podłogę.
    - Kupcze Biberveldt! - zapiał Schwann, mrużąc krótkowzroczne oczy. - Co to ma znaczyć? Napaść na urzędnika miejskiego może was drogo... Kto to był? Ten niziołek, który umknął?
    - Kuzyn - rzekł szybko Dainty. - Mój daleki kuzyn...
    - Tak, tak - poparł go szybko Vilfred, czując swój żywioł. - Daleki kuzyn Biberveldta. Znany jako
    Czubek-Biberveldt. Czarna owca w rodzinie. Dzieckiem będąc, wpadł do studni. Wyschniętej. Ale nieszczęściem ceber spadł mu prosto na głowę. Zwykle jest spokojny, tylko widok purpury go rozwściecza. Ale nie ma co się martwić, bo uspokaja się na widok rudych włosków na damskim łonie. Dlatego popędził prosto do "Passiflory". Mówię wam, panie Schwann...

    - Dosyć, Vilfred - zasyczał wiedźmin. - Zamknij się, do licha.
    Schwann obciągnął na sobie togę, otrzepał ją z trocin i wyprostował się, przybierając wyniosłą minę.
    - Taak - powiedział. - Baczcie uważniej na krewnych, kupcze Biberveldt, bo sami wszak wiecie, jesteście odpowiedzialni. Gdybym wniósł skargę... Ale czasu mi nie staje. Ja tu, Biberveldt, po sprawach służby. W imieniu władz miejskich wzywam was do zapłaty podatku.

    - Hę?
    - Podatku - powtórzył urzędnik i wydął wargi w grymasie podpatrzonym zapewne u kogoś znacznie znaczniejszego. - Cóżeście to? Udzieliło się wam od kuzyna? Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Albo do ciemnicy się idzie siedzieć.
    - Ja!? - ryknął Dainty. - Ja, interesy? Ja same straty mam, kurwa mać! Ja...
    - Uważaj, Biberveldt - syknął wiedźmin, a Vilfred ukradkiem kopnął niziołka w owłosioną kostkę. Niziołek kaszlnął.


    - Jasna rzecz - powiedział, z wysiłkiem przywołując uśmiech na pucołowatą twarz. - Jasna rzecz, panie Schwann. Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Dobre interesy, duże podatki. I odwrotnie, jak mniemam.
    - Nie mnie oceniać wasze interesy, panie kupcze - urzędnik zrobił kwaśną minę, usiadł za stołem, z przepastnych zakamarków togi dobył liczydła i zwój pergaminów, które rozłożył na blacie, przetarłszy go wprzód rękawem. - Mnie aby liczyć i inkasować. Taak... Uczyńmy tedy rachubę... To będzie... hmmm... Spuszczam dwa, jeden mam w rozumie... Taak... Tysiąc pięćset pięćdziesiąt trzy korony i dwadzieścia kopperów.

    Z gardła Dainty Biberveldta wyrwało się głuche rzężenie. Mularze zamruczeli w podziwie. Oberżysta upuścił miskę. Vilfred westchnął.
    - No, to do widzenia, chłopcy - rzekł niziołek gorzko. - Gdyby ktoś o mnie pytał, to jestem w ciemnicy.

    Techniczny
    Skoro taki duży podatek, to doppler nieźle zarobił. Tyle, że zwiał. Zamieszanie się zrobiło duże i zniknął, wiedźmina mularczyki zatrzymali myśląc, że on urzędnika napadł, a doppler przemknął i uszedł w zamieszaniu.
    Myślcie co dalej czynić, z jego zdolnościami ciężko go będzie znaleźć. Kapitał Adriana takoż chwilowo niemożliwy do odzyskania, bo Dudu poczynił jakoweś inwestycje zyskowne jak na razie.

  9. #29
    sadam86
    Gość
    Hehe to się chyba musimy Adrian wysilić, żeby Nasze tfu.. Twoje pieniądze odzyskać, ale skoro taki podatek musi kupiec zapłacić to chyba zgarniesz więcej niż 1000, a zguby najlepiej poszukać tam gdzie inwestował, przecie musi gotowiznę lub weksle odebrać.

  10. #30
    Pampa
    Gość
    A jak wiedźmini znajdują takie stwory? Szkoda by było żeby to całe zamieszanie na marne poszło.

Strona 3 z 27 PierwszyPierwszy 1234513 ... OstatniOstatni

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •