Temat w dzisiejszych czasach bardzo kontrowersyjny. Niektóre jego elementy były poruszane na forum (viewtopic.php?f=27&t=3091&hilit=myslistwo), ale nie w oddzielnym temacie.
Jestem monarchistą, a więc i tradycjonalistą. Zresztą w mojej rodzinie byli myśliwi z pokaźną liczbą trofeów w całym domu. Ale to tylko takie dywagacje.
Za młodu myślistwo mnie fascynowało swoją otoczką kulturową, jednak dziś mam do niego podejście jednoznacznie negatywne, chociaż jako miłośnik historii, tradycji i libertarianin powinienem - jeśli nie być fascynatem tego typu działalności - to chociaż mieć do niego stosunek neutralny, mając świadomość, że człowiek powinien mieć prawo na swoim terenie zrobić ze zwierzyną, co mu się żywnie podoba. W końcu po co odbierać mu prawo do jednych z podstawowych naturalnych instynktów, jakim jest pozyskiwanie żywności wszelkimi możliwymi sposobami? A gdy jest to też poparte "dbałością o stabilną gospodarkę leśną" to nic tylko przyklasnąć. Jednak kiedy pobuszowałem głębiej w temacie, muszę - niechętnie, ale to wyjątek - przyznać rację ekooszołomom, że w tym wypadku dochodzi do sporego nadużycia. Jest to wręcz modelowy przykład, jak państwowe regulacje niszczą kolejną sferę życia.
Gospodarka w kraju, nieefektywna i obciążona licznymi podatkami, a co najgorsze - skomplikowanym prawem i procedurami - jest identyczna z sytuacją, jaka panuje w myślistwie.
Książka Zenona Kruczyńskiego "Farba znaczy krew" wywołała ostrą burzę w środowisku i w kręgach ludzi nie mających z nim nic wspólnego, ale to tylko kolejna z wielu książek, które nakład mają ograniczony, zresztą mało kto dziś sięga po nie, z braku czasu, chęci czy przyzwyczajenia, by z nich czerpać wiedzę. Jest też jednostronna, ale napisana przez byłego myśliwego, i bynajmniej nie nuworysza bez rodzinnych tradycji w tego typu działalności.
Ale do rzeczy.
Po pierwsze uważam, co trzeba przyznać myśliwym na plus, że kraje takie jak Polska, Italia czy Niemcy rzeczywiście potrzebują pewnej kontroli w pogłowiu dzikich zwierząt. Związane jest to z dużą ilością miejsc zajętych przez człowieka (nie mówię tu o miastach, ale też o licznych wsiach i gruntach rolnych, które ograniczają ilość "dzikich ostoi" zwierzyny, która sama też woli zdobyć "łatwy" i wysokoenergetyczny pokarm na polach niż stołować się resztkami w lasach, w których też prowadzona jest planowa wycinka drzew). To nie miejsca jak Kanada czy Rosja, gdzie na setki mil można nie spotkać śladów cywilizacji, a więc zwierzęta "nie wchodzą w szkodę". A przecież nie zmusi się właścicieli gospodarstw rolnych i pastwisk, by każdą działkę otaczali płotem na wzór chińskiego muru. Z drugiej strony, dzięki europejskiemu prawu nabycie broni, a już na pewno jej wykorzystanie w celu pozbycia się z pola nieproszonego gościa - wydaje się niemożliwością dla przeciętnego zjadacza chleba. To jest główny argument za istnieniem myślistwa (choć może nie w takim stopniu jaki obowiązuje obecnie), a który nie jest przez myśliwych wysuwany... . Dziwne, bowiem mieliby poparcie sporej grupy rolników/hodowców którzy w stosunku do zwalczania "szkodników" nie mają uprzedzeń charakteryzujących mieszkańców dużych miast o delikatnym usposobieniu do wszelkich żyjątek.
Wysuwany jest tu inny argument: kontrola populacji. Otóż, z braku naturalnych drapieżców (rozumiem, że wprowadzanie niedźwiedzi do lasów to przesada, bo zwierzęta te mogą stanowić realne zagrożenie dla ludzi, ale płochliwe wilki?) Rysie trudno rozmnożyć, zresztą jak lisy (których populacja dzięki szczepionkom przeciw wściekliźnie znacznie wzrosła) - polują raczej na drobną zdobycz. Żbiki raczej genetycznie nie przetrwają, więc alternatyw rzeczywiście nie ma. Tylko znalazłem ciekawy artykuł, dzięki któremu można dojść do wniosku, że wielcy drapieżcy naturze wcale nie są niezbędni, by populacja zwierząt leśnych była "w miarę" ustabilizowana:
http://www.mojawyspa.co.uk/artykuly/250 ... -zabijac,2
Rzeczywiście. Zastanawiające jest to (są takie dane?) ile to zwierząt w trakcie mroźnej zimy, która zdarza się raz na kilka lat - jest w stanie przeżyć. Uważam, że duża część z nich faktycznie by sobie bez człowieka nie poradziła. Jeśli też dojdzie do tego program w rodzaju "brak programów szczepień", to choroby załatwią te słabsze, które zimę jakoś przetrwały. Przeżyją najsilniejsze lub najbardziej sprytne, a więc zgodnie z bezwzględnymi prawami natury. Jednak myśliwi dokarmiają zwierzęta zimą i to nie leśnymi smakołykami, ale rolniczymi płodami, które są wysokokaloryczne i dają zwierzętom "niezłego kopa". Nie jest to tanie przedsięwzięcie. Wymaga sporo zachodu, nakładu środków i wyrzeczeń. Uparcie nie pozwala się, by natura sama rozprawiła się z co słabszymi osobnikami.
Jedziemy dalej. Polowania. Na pewno jest popyt na mięso z dzikich zwierząt, a więc wszystko zgodne z prawami rynku - jest zapotrzebowanie - jest produkt. Wiele się w tej kwestii zmieniło. Nie ma już pijackich orgii znanych z lat PRL'u czy z początków transformacji. Dyscyplina została wprowadzona. Są pewne odstępstwa, ale jednak położono na to nacisk. Tylko dlaczego zawsze odstrzeliwuje się najbardziej dorodne, najsilniejsze, z najbardziej okazałymi rogami osobniki? Oczywiście, ranne i chorowite też pójdą na muszkę, w końcu tego wymaga obowiązek, ale satysfakcji z tego żadnej. Trofea też niezbyt okazałe.
Nie można też zapominać, że ta kasta społeczna jaką są myśliwi, jest szczególnie uprzywilejowana prawnie pod względem dostępności do broni palnej.
Skoro o przywilejach mowa... . Nie wiedziałem, że myśliwy ma prawo na każdym nieogrodzonym terenie (a więc i prywatnej działce czy polu) prowadzić swoją działalność, a nawet ustrzelić każdego psa czy kota, jeśli ten znajduje się bez smyczy i w odległości ponad 150 metrów od najbliższego zabudowania. Byłem wielokrotnie na wsi i tam widok psów, które choć mają właściciela, ale widok wałęsających się po "rogatkach" wsi nie jest niczym dziwnym. Rozumiem grasujące psy/koty w lasach (chociaż - jakim sposobem upilnować kota? Przywiązać do budy?), ale na prywatnych posesjach? Tu mój libertariański węch ostro wyczuwa totalitarne zapędy, ale mniejsza o to.
Do jakiego czorta nie widzę myśliwych, którzy by odłowili nadmierną populację miejskich gołębi, jeśli nie bronią palną (zagrożenie dla ludzi) to chociaż innymi środkami? Brak wyzwania, czy też niemęska działalność? Jeśli nie leży to w ich obowiązkach (w mieście nie ma obszarów łowieckich), to może należałoby takie coś wprowadzić? Nikt mi nie wmówi, że tysiące gołębi miejskich (nie dzikich) to tylko miejska atrakcja, a wzrost pogłowia jeleniowatych w danym roku o 5% to idealna okazja na odstrzał 1/3 z nich?
Poza tym po obejrzeniu tego rodzaju filmików: UWAGA: sceny dość drastyczne (agonia zwierząt): http://jednosclowiecka.pl/Afrykanskie_Bawoly-466.html (jest ich z kilkanaście, z niedługimi (~1 minutowymi) skrótami. Polecam obejrzeć wszystkie. Są w dziale "Płyty CD i DVD"). Ich tematyka (a raczej użyte opisy tych "przygód") mnie zainspirowała do napisania swych żalów na forum (i tak mało się na nim dzieje). Również swoista nowomowa, podobna do Orwellowskiej, karze przypuszczać, że myśliwi nie lubią mówić o pewnych rzeczach wprost. Zresztą znajduje się ona w wygodnym miejscu "tradycja i kultura łowiecka", a więc usprawiedliwiona jako przecież część dorobku historycznego i dziedzictwa przodków.
Zdaję sobie sprawę, że wszyscy w obronie przyrody jesteśmy robieni w balona. Wśród tzw. "ekologów" nie wszyscy są oszołomami (terrorystami) i coś pożytecznego zawsze robią - ale po co mam przejmować się zwierzyną w Afryce, (a jestem do tego co dzień namawiany ze strony mediów i różnej masy elyt), skoro na życzenie kilku nowobogackich zostanie odstrzelona, zgodnie zresztą prawem... . Przecież korupcja (urzędnicy) w Afryce, (ale i w Polsce - sprawa odstrzału żubrów) i tak te pieniądze przeżrą, a tylko niewielka część wpłynie na rewitalizację gatunków, których część osobników zostały odstrzelone. Mam też obiekcję na temat tego, że tu chyba coś nie gra - zwierzyna w środku kanadyjskiej tajgi nie zagraża raczej rolnikom i ich gospodarstwom w przeciwieństwie do europejskiej ciasnoty. A i tu i tam to też myśliwi, zrzeszeni, prawnie chronieni. Wszystko byłoby takie proste, jakby lasy nie były państwowe... .
Mam więc mętlik w głowie. Nie chcę być posądzany o bycie "miłośnikiem żyjątek i kwiatków", nie chcę regulować wielu spraw dotyczących innych ludzi prawnie, by nie zostać jakimś zamordystą (czyt. socjalistą), a jednocześnie widzę to zakłamanie wokół całej tej sprawy. Jakieś porady dla libertariana, oprócz jedynej słusznej opcji: miej to gdzieś, to nie twoja sprawa, a Bóg stworzył Ziemię, by uczynić ją nam poddaną?
Jakie są moje oskarżenia co do myśliwych? Uważam, że są wiernym odbiciem borykającej się z problemami gospodarki na wzór socjalistyczny, tworzą wpływowe lobby, posiadają szereg przywilejów, a co najważniejsze - choć za zwierzynę państwu płacą - wydają się niepotrzebni, a na pewno winni być poddani modernizacji, by naprawdę wkraczali w sytuacjach, gdy wymaga tego ochrona zdrowia i życia ludzi. No, może w skrajnych przypadkach rzeczywistego rozrostu danej populacji zwierząt. Uczyniono z tego raczej coś na miarę sportu, na pewno wbrew intencji. Rodzaj kasty, "wybrańców" (co może dziwić to oskarżenie słyszane z ust monarchisty). Nie oburzają nas dantejskie sceny jakie odbywają się w rzeźniach, bowiem zwierzęta hodowlane traktujemy jako produkty - cóż, nie mamy innego wyjścia, trzeba być brutalnym. A do dzikich mam inny stosunek. I tu wyczuwam w swoim myśleniu sprzeczność - przekładam życie jednych gatunków zwierząt nad inne. Różnicuję je. Jestem wrogiem polowań, a sam przecież zjadłbym dziczyznę. Może sposób w jaki te polowania się odbywają - wykorzystywanie najnowszych osiągnięć technicznych, niemal 100% skuteczność (jeśli się zwierzynę znajdzie...) zamiast polowań z łukami myśliwskimi, tak popularnymi choćby w USA? Tylko co będzie w przyszłości? Wyruszenie na zwierzynę z karabinami laserowymi? I dlaczego, skoro to lata praktyki, myśliwi nie celują w głowę, by śmierć była jak najszybsza? Głowa źle by widniała na kominku z dziurą w czaszce w wielkości pięści, czy też trudność wycelowania? Co więcej - raczej nie miałbym nic przeciwko, gdyby zabijano, choćby tylko dla sportu, zwierzęta "dzikie" wyhodowane gdzieś na myśliwskich posesjach. Dla mnie wyhodowane zwierzę można - oczywiście z podstawami humanitarnego zachowania - zabić, ponieważ zostały (niejako) stworzone przez człowieka. Do sztucznego rozplanowywania ile i jakich zwierząt powinno przypadać na 1 metr kwadratowy lasu jestem nastawiony negatywnie. Pozwólmy naturze samej się regulować, a jeśli rzeczywiście nie jest w stanie temu podołać (?) to wtedy wkraczać do akcji. Zachowywać się jak gwardia republikańska - w nagłych przypadkach powoływana, a ćwiczona na strzelnicach, a nie jako panowie życia i śmierci, wyładowujących agresję na czującym zwierzęciu, które stworzyła natura. Bo kwestie żywieniowe, podtrzymywania tradycji czy "obcowania z naturą" są raczej kiepskim wytłumaczeniem w obfitych latach XXI wieku, którzy ma tysiące innych, poważniejszych problemów.
Ps. jeśli kiedykolwiek będziecie na grzybach i zabierzecie psa - nie spuszczajcie go z oka i nie wypuszczajcie ze smyczy, nawet w prywatnym lesie - myśliwy ma prawo go odstrzelić. Jak psa... . W sumie tu bym się zgodził - zmorą są zdziczałe psy i ten problem należałoby rozwiązać, bo hycle raczej nie dają rady.
Ps.2. Czy tylko mnie bawią akcje w rodzaju: górskie hale w niebezpieczeństwie, bo las zajmuje tereny trawiaste, więc z państwowych środków utrzymujmy stada owiec? Albo zabawy w Pana Boga - lisów mniej, dajmy im szczepionki (oczywiście wszystkie są "darmowe"), a później jest ich za dużo - do odstrzału i tak w kółko? I dlaczego za PUBLICZNE pieniądze?