Anegdotka białoruska.
Siedzi sobie chłop >>białorus<< na drzewie – na dużej topoli. Rąbie z zapalczywością w samo sedno ogromnej gałęzi, ale zamiast stanąć od strony pnia, usiadł po drugiej stronie… i rąbie… Łapichróst spaść musi, razem z gałęzią zrąbaną… ale on rąbie…
Jedzie drogą Jaśnie Wielmożny Pan Dziedzic.
- He. Janie, głuptasie, co robisz? Stój no. Toć spadniesz i kark sobie skręcisz, siądź bliżej pnia na drugą stronę, bo się zwalisz!
-Proszę Jaśnie Wielmożnego Pana Dziedzica, jo ta się nie zwale!
I rąbie dalej. Jaśnie Wielmożny Pan Dziedzic ledwie z pół wiorsty ujechał, jak chłop z trzaskiem wraz z gałęzią znalazł się w rowie. Ale nic…
- Aha – myśli – to ci… prorok! Jak to trafnie godoł.
I pędem już dobiegł do pańskiego powozu, kłaniał się w pas i pokornie prosił Jaśnie Wielmożnego Pana Dziedzica, żeby mu też powiedział, kiedy jego śmierć nastąpi, bo Jaśnie Wielmożny Pan Dziedzic tak trafnie wyprorokował, że się z drzewa zwali…
- Głupiś. Janie, ja nie prorok!
Ale gdzież, prosił, błagał, całował mu skraj płaszcza i… wyprosił…
- Jak ci się będzie zimno robiło.
- He?
- Jak stygnąć zaczniesz…
Chłop złapał się za łydkę… Oho, ciepła!
- Bóg zapłać Jaśnie Wielmożnemu Panu Dziedzicowi… co chwilę jednak łapał się po sobie, by sprawdzić, że ciepło jakoś nie uchodzi.
Ale przyszła zima, a z nią zawieje, śniegi, zadymki i mróz. Jedzie sobie nasz Jan jednokonką do wioski rodzinnej, a tu tak go mróz ściął, tak skostniał, że ledwo lejce mógł w palcach utrzymać.
Zimno mu było, aż mróz w kości właził, – i już Jan myśleć zaczął o gorącym „czaju” i chlebie ze słoniną, – aż tu mu się przypomniały słowa Jaśnie Wielmożnego Pana Dziedzica: „Jak ci się będzie zimno robiło, rozumiesz?...” Chwycił się za łydkę – zimna!... Westchnął… Ano, niech się stanie wola Twoja Panie – byle prędko!
Przystanął, postawił szkapinę i sanie na poprzek drogi, w śniegu wykopał dół i leży. Zdrowaśki jedna po drugiej, jak w młynie, lecą mu z gęby.
- A żeby to – prędzej!
Leży tak już z pół godziny, modli się i jęczy. Trafunek sprawił, że Jaśnie Wielmożny Pan Dziedzic jechał tamtędy. Woźnica już zdała krzyczy:
- Hej tam, z drogi, - ale nic.
- Borowicz! Zejdź-no z woza, bo tam jakiś chłop-biedota pewnie w śniegu leży.
- A ty co tu robisz, Janie?
- Anoć nic, umieram, zimno mi się zrobiło, a Jaśnie Wielmożny Pan Dziedzic mówił, że to śmierć.
- Głupiś! Zmarzniesz, gdy jeszcze dłużej poleżysz, właź na sanie i do domu!
- Adyć niema co, niech się już raz skończy!
Borowiczowi coś na myśl przyszło.
- Janie, słuchaj! Ja ci ciepło przywrócę i życie, ale co dasz za to?
Chłop dał co miał, trzy ruble, ostatki z kiebzdy, byle życie… Borowicz nie odrzekł nic, przyniósł bat z powozu i zaczął okładać chłopa, że aż miło! Po ósmym razie, jak chłop podskoczy…
- Już ciepło… ciepło!
Jaśnie Wielmożny Pan Dziedzic tylko śmiał się do rozpuka, że aż się trząsł powóz.
Wilno K.S.