Cytat:
Gigantyczne zaskoczenie – tak można opisać reakcję na inwazję agentów wpływu i użytecznych idiotów z Polski, pracujących dla Rosji. Przez pierwszych kilka dób agresji nasza przestrzeń informacyjna (rozumiana szerzej niż tylko profesjonalne media) zdominowana została ukraińskim i proukraińskim przekazem. Prorosyjskie trolle zaszyły się w najgłębszych norach – jakby to one były celem lotniczych bomb i rakiet. Zdaje się, że zadziałała tu empatia (odruchowe pozytywne uczucie wobec napadniętych), połączona z informacyjnym przeładowaniem i konfuzją, bo przecież Moskwa do końca zapewniała, że wojny nie rozpęta.Szybko jednak do głosu doszły stare nawyki. „Interes” rozkręcił się ponownie jeszcze w pierwszym tygodniu inwazji. Główne uderzenie poszło w ukraińskich uchodźców i ich rzekome przywileje, nadawane kosztem Polaków. Ale kwestionowanie faktów dotyczyło także sytuacji na froncie. „Wpływacy” i „użyt-idioci” zaprzeczali blamażowi rosyjskiej armii, jej okrucieństwom, przy okazji cały czas przemycając crème de la crème antyukraińskiej propagandy – treści przypominające o Wołyniu i UPA. Nie wiem, jak duży jest odsetek osób podatnych na tego rodzaju przekaz, szacuję, że jest to co najmniej kilkanaście procent społeczeństwa (z dużą nadreprezentacją w Internecie). Animatorzy to grupa licząca kilkanaście, może kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w znacznej większości tych samych, którzy przez ostatnie dwa lata sączyli jad antyszczepionkowy. Już pobieżna analiza profilów społecznościowych najbardziej aktywnych trolli ujawnia, że na przestrzeni ostatnich tygodni przeszli oni z pozycji pandemicznych denialistów, na pozycje tych, którzy szukają „prawdy” o toczonym na wschodzie konflikcie. Oczywiście to kwestia przypadku, że ta prawda jest prorosyjska.
Swoją drogą, "poszukiwacze prawdy", jak Wy to sobie wyobrażacie – fabrykowanie pandemii, teraz wojny. Świat to studnio filmowe z nieograniczonym budżetem? Finansowane i zarządzane przez kogo – kosmitów?
Dobra, wiem – po próżnicy apeluję o rozsądek; wracam do sedna. Od weekendu internetowi „śledczy” skupiają się na kwestii Buczy i rosyjskiej zbrodni wojennej. Nie zamierzam reklamować konkretnych „argumentów”; dość wspomnieć, że pokrywają się z tezami naczelnego goebbelsiarza Rosji Siergieja Ławrowa, który orzekł, że mamy do czynienia z „inscenizacją”. W ciągu ostatnich kilkunastu godzin pojawiło się wiele informacji podważających tezy Rosjan – nie będę się o nich rozpisywał, bo bez trudu je znajdziecie, także w polskich mediach. Artykuły podparte są zdjęciami satelitarnymi, z których jasno wynika, że ciała buczan nie mogły zostać – jak chcą tego Rosjanie – podrzucone przez Ukraińców po wycofaniu się okupacyjnych wojsk. Leżały tam, gdzie je znaleziono, już wiele dni wcześniej.
Przejrzałem listę jednostek stacjonujących w tym podkijowskim mieście – większość to oddziały gwardyjskie i powietrznodesantowe. Piszę o tym, bo najsłabszy z argumentów broniących Rosjan (najsłabszy, gdyż przyznaje, że do zbrodni doszło) mówi o „pojedynczych ekscesach”, których dopuścili się „maruderzy i przytłoczeni ciężarem wojny poborowi”. No więc nie, zabijała (kaleczyła, gwałciła) elita rosyjskiej armii. Strach pomyśleć, co odkryją Ukraińcy, gdy wejdą na tereny okupowane przez niegwardyjskie jednostki…
Swoją drogą, na miejscu rosyjskiego dowództwa poważnie rozważyłbym pomysł ponownego wysłania do walki żołnierzy z Buczy. Przyjmuję za pewnik, że w razie powrotu na front, szybko trzeba będzie te oddziały spisać ze stanów. I nie sądzę, by w ich przypadku Ukraińcy brali jeńców…
Zwłaszcza że sami Rosjanie – mimo publicznego wyrzekania się odpowiedzialności – jednocześnie dają dowód na planowy charakter buczańskiej zbrodni. Gdy jesienią ubiegłego roku Amerykanie donosili o istnieniu list proskrypcyjnych, zawierających nazwiska osób przeznaczonych do likwidacji po zajęciu przez Rosjan Ukrainy, niewiele osób w to wierzyło. „Tak się dziś nie postępuje”, brzmiał główny argument, naiwnie zakładający samoograniczający się charakter rosyjskiej agresji. Potem, już po rozpoczęciu inwazji, usłyszeliśmy Putina, podważającego prawo Ukraińców do samostanowienia i ideę ukraińskiego narodu. „Wojenna retoryka, która nie przełoży się na realne działania”, komentowano. A potem przyszła Bucza, zaś przedwczoraj RIA Novosti – PAŃSTWOWA rosyjska agencja prasowa – opublikowała obszerny artykuł pt.: „Co Rosja powinna zrobić z Ukrainą”. Tezy wyłożyłem wczoraj w jednym z komentarzy, ale warto, by wybrzmiały w oddzielnym poście. Otóż Ukrainę trzeba „zdenazifikować”, w całości, gdyż „operacja specjalna” ujawniła, że nie tylko przywództwo polityczne, ale i większość ludności jest „nazistowska”. Wszyscy Ukraińcy, którzy chwycili za broń, muszą zostać wyeliminowani – co ma być karą za „ludobójstwo narodu rosyjskiego” (dokonane rzekomo w Donbasie). Niepodległość i proeuropejskość to dla Ukraińców zasłony dymne, za którymi skrywają swój „nazizm”. Zatem „denazyfikacja” oznacza „deukrainizację”, zaś Ukraińcy to „sztuczny konstrukt antyrosyjski”, który nie powinien już nigdy mieć tożsamości narodowej. „Denazyfikacja” Ukrainy oznacza także jej nieuniknioną „deeuropeizację”. Eliminacja elity politycznej jest konieczna, bowiem nie można jej reedukować. Reedukacja zwykłych Ukraińców ma się z kolei sprowadzić do doświadczenia okropności wojny – co będzie lekcją historii i nauczką na przyszłość. „Wyzwolone” już terytorium nie powinno nazywać się Ukrainą, zaś przez kolejnych 25 lat Rosja nie może ustawać w wysiłkach „denazyfikacyjnych”. Obłęd, ale i zarazem wyraźny strumień rozświetlający rosyjskie intencje.
A użyteczni i tak swoje. Pisałem już o próbach usprawiedliwiania rosyjskich zbrodni w Mariupolu. Wczoraj natknąłem się na kolejne, relatywizujące rozmiary zagłady, jaka spotyka miasto i jego mieszkańców. „Dajcie spokój z tymi liczbami zabitych i obrazkami grobów na podwórkach. Wojna nie oznacza, że ludzie przestają umierać z innych powodów” – itp., itd. No to przyjrzyjmy się liczbom. Ostatni upubliczniony szacunek dotyczący strat ludzkich w Mariupolu pochodzi sprzed kilku dni – mowa tam o 5 tysiącach ofiar. Ale tych może być więcej, bo trudno powiedzieć, ile ciał znajduje się w miejscach, do których Ukraińcy nie mają dostępu (Rosjanie kontrolują 2/3 miasta, a po Buczy istnieją uzasadnione podejrzenia, że mogą dalej zabijać cywilów mimo „wyzwolenia”). Wskaźnik umieralności w Ukrainie przed wojną wahał się na poziomie 14-16 zgonów na 1000 mieszkańców, co w przypadku miasta wielkości Mariupola (400 tysięcy mieszkańców) oznaczało jakieś 6,5 tysiąca zgonów rocznie. Nie znam statystyk z ostatnich dwóch lat – dla czasów pandemii – lecz przy założeniu, że wzrosły na poziomie podobnym do polskiego (a w Unii jesteśmy w tym zakresie rekordzistami…), możemy mówić o 8 tysiącach śmierci rocznie. Zestawmy to teraz z pięcioma tysiącami z trzech tygodni oblężenia, biorąc przy tym poprawkę na masową ucieczkę ludności, do której doszło zanim pierścień się zacisnął, i kilkudziesięciotysięczną ewakuację korytarzami humanitarnymi. Dziś w Mariupolu jest około 140 tysięcy mieszkańców, przez większość walk nie było ich więcej niż 200 tysięcy.
Zatem 5 tysięcy zabitych i zmarłych to OGROMNY wzrost.
Oczywiście, nie wszyscy zginęli od kul, odłamków czy w zasypanych piwnicach. Zapewne w wielu przypadkach śmierć miała wiele cech zgonów czasu pokoju. Kogoś zabił za wysoki cukier, ktoś zmarł z powodu nadciśnienia, kto inny zszedł na udar. Tylko czy do tych zdarzeń by doszło, gdyby nie wojna? Wielogodzinne naloty bombowe czy artyleryjskie sprzyjają na przykład zawałom serca – bez profesjonalnej pomocy zwykle oznacza to śmierć. Mogą wywołać objawy załamania nerwowego, a w konsekwencji doprowadzić do niebezpiecznych zachowań („wszystko mi jedno, wychodzę z piwnicy…”). Pacjent onkologiczny, któremu przerwano chemioterapię, to człowiek z osłabioną odpornością – ile wytrwa w zaimprowizowanym schronie bez jedzenia, picia, w niskiej temperaturze? Ile czasu potrzebuje cukrzyk bez glukozy, aby zapaść w śpiączkę? Czy kobietę, której pocisk zabił męża i dwójkę dzieci, a która w wyniku tego dramatu popełniła samobójstwo, również należy dopisać do listy ofiar wojny? Podobnych pytań można by postawić wiele, ale się ich nie zadaje. Na użytek sprawozdawczości przyjmuje się, że ofiarami działań zbrojnych są osoby, których śmierć miała bezpośredni związek z użyciem broni oraz wszyscy ci, których zabiło pogorszenie warunków życia, będące skutkiem wojny. W tym celu porównuje się uśrednione statystyki z czasów sprzed konfliktu, z danymi z czasu wojny. Jest to uproszczenie, bo na poziomie pojedynczych zdarzeń możemy mieć do czynienia z nadużyciem (na przykład, gdy z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć, że X i tak popełniłaby samobójstwo, czy straciłaby rodzinę w nalocie czy nie). Niemniej i tak jest to uczciwa metoda, która – co w tym przypadku najważniejsze – pozwala oszacować skalę odpowiedzialności i winy agresora.
Tymczasem "wolne media" którymi tak ochoczo wspiera swe poglady nasz Wespazjan przedstawiają oto taką wizję: