-
Andereth rzadko śnił, lecz tej nocy los postanowił obdarzyć go wyjątkowo okrutnym koszmarem. Stał pośród płonącego miasta, otaczały go palące się domy, a dym na nocnym niebie rozświetlany był nagłymi czerwonymi rozbłyskami. Pośród tego wszystkiego słychać było niezliczone wrzaski kobiet, mężczyzn oraz dzieci. Na dziedzińcu na którym się znajdował dookoła biegali ludzie. Jakaś kobieta wpadła wprost na niego, kiedy ujrzał jej twarz zamarł w przerażeniu, była to jego żona trzymająca płaczące niemowlę. Jej twarz była strasznie poparzona, a z głowy, która kiedyś usiana była pięknymi, jasnymi włosami zwisały strzępy skóry, z których lała się krew. Błagając go o pomoc wcisnęła mu człowieczka w jego ręce. Zrobiwszy to znikła. Nagle potężny podmuch wiatru zwalił potężnego Dunedaina na jego kolana. Z nieba jak piorun spadła ogromna sylwetka. Przed nim znajdowała się głowa smoka, jego gadzie oczy patrzyły na Strażnika z pogardą. Otworzył swą paszczę i jedyną rzecz jaką ujrzał Andereth był oślepiający ogień, któremu towarzyszył nieludzki śmiech. Strażnik obudził się, widząc wschodzące słońce odetchnął z ulgą. Szybko zerwał się na nogi i zauważył, że jego towarzysz już na niego czeka.
-
Sen Dunedaina okazał się proroczy, Bard Łucznik zabił Smauga, ta wieść była na ustach wszystkich, śmierć smoka przyspieszyła wymarsz Elfów, nie musieli już obawiać się wielkiego gada.
Wielu ludzi skupiło sie wokół Barda Łucznika uważanego za potomka władcy Dale jakie spalił Smaug w czasie swego ataku na Erebor.
Thorin Dębowa Tarcza rozbudził chciwość w wielu ludziach, jego obietnice o podzieleniu się z ludźmi skarbami Ereboru, przyciągały wielu pod Sztandary Barda, ten postanowił towarzyszyć królowi Thranduilowi w blokadzie Ereboru, a jak będzie trzba to i w szturmie na Samotną Górę.
Krasnoludowie spieszyli by nie dopuścić do zajęcia Ereboru przez elfów i ludzi.
Rohirrim z karawaną był blisko Esgaroth.
Techniczny
Nim przejdę do bitwy możecie postować do woli. Jutro zrobię postać Rohorrima i polecimy dalej. Dunedain i Wysoki Elf dołączyli się do ludzi towarzyszących Bardowi.
-
Jadąc dalej i spoglądając, to na piękny widok północnego Śródziemia, to na swych jeźdźców Freawine nie miał ochoty tracić czasu na doprowadzenie karawany do Esgaroth. Wolał na własne oczy się przekonać co się dzieje pod Ereborem. Wielki smok pokonany, armia elfów zmierzająca ku Samotnej Górze. Ale wiązało go słowo, które rzekł prowadzącemu karawanę i swym ludziom, dlatego postanowił odeskortować ją do miasta.
Techniczny:
(później zedytuję posta i napiszę fabularnego)
Będąc niedaleko Esgaroth jak rozumiem już moja postać wie że zbiera się na bitwę? Się upewnić chcę by gafy nie strzelić.
-
Techniczny
Rohirrim wie to co inni, czyli tyle co w poście 12.
O armii goblinów nikt nie wie, jak na razie.
-
Mobilizacja przebiegła nadzwyczaj szybko, Pili z dumą patrzył na swych podkomendnych, którzy w karnych szeregach ustawiali się w zbrojne hufce. A o świcie Żelazne Wzgórza wypluły ze swych trzewi krasnoludzką armię jakiej od dawna Śródziemie nie widziało. Tysiące hardych wojowników opuściło swe kopalnie, sztolnie i szyby i wyruszyło na południowy-zachód niczym wąż pokryty żelazną łuską. Ogromna rzesza wojowników poskrzypując ekwipunkiem, raźno maszerował niosąc w sercu nadzieję na przywrócenie dawnej chwały krasnoludom. Głosy pobrzmiewały gniewem, odwagą i radością, machiny wojenne toczyły się na specjalnie wyrychtowanych wozach. Wszyscy wyczuwali chwilę decydującego rozstrzygnięcia losów Ereboru i nie mogli się doczekać swego decydującego w niej udziału.
-
Ku grozie Anderetha jego sen okazał się proroczy. Krasnoludy zawiodły i dopuściły do tego by całe miasto zostało strawione przez ogień. Odzyskały swoje królestwo, ale jakim kosztem. Ilu niewinnych ludzi musiało przypłacić to życiem? Mimo tego smok został zgładzony przez Barda, który dzięki swojemu wyczynowi zyskał nowy przydomek.Podziwiał go, jego odwagę i determinację. Dunedain w oczach tego człowieka widział ten sam blask, który także płonie we wzroku jego władcy. Z całego serca wierzył, że ta osoba musi być potomkiem króla Dale. Liczne skarby ukryte w Samotnej Górze obudziły w ludziach i nawet ku zdziwieniu Anderetha Elfach cechę najgorszą ze wszystkich. Była nią chciwość. Wywoływała ona w nim obrzydzenie, Życie Strażnika nie obfituje w luksusy, a jedyną nagrodą jest szczęśliwe życie tych, których chronisz. Niewielu wie, że lud Arnoru nadal strzeże granic swego dawno utraconego państwa. Większość mieszkańców Bree nie zdawało sobie sprawy,że mogą spokojnie spać tylko dzięki poświęceniu Dunedainów. Niebo zwiastowało donośne wydarzenia i coś dziwnego wisiało w powietrzu.
-
Radość i szczęście w silnych sercach ludzkich potrafi przysłonić cień pogardy, ognia i pożogi jaką rzuciła nań Smaug Złoty. Jakże od lat zaskakuje mnie zachowanie naszych braci, drugich z dzieci Eru. Krótkie ich życie, lecz bardzo aktywne. Zawsze miło jest spędzać z nimi czas, a to w karczmie siedząc, czy języka wśród obywateli zaciągnąć. Niestety, nieufni są dla nas, pierworodnych. Nie raz pogoniony zostałem, lub oblepiony setkami oczu, niezręcznymi i ciężkimi spojrzeniami mieszaniny lęku i pogardy. W głównej mierze zawdzięczam to mojej szpetnej twarzy. Nie zmienia to jednak faktu, że braćmi jesteśmy, lecz pospolite stosunki nasze, marne są od wieków. Ogromna szkoda, ponieważ bohaterowie wśród nich wielcy, a mało kto smoka strzałą ubić umie. Zostanę tutaj jakiś czas. Będę z nimi świętował i przyglądał się dalszej narracji tych dziejów. Pewny jestem, że ludkowie tak sprawy nie zostawią. Wiele skarbów, które zagarnięte zostały z ich królestwa, leży teraz w rękach Thorina Dębowej Tarczy. To moja trzecia wizyta w Esgaroth, lecz pierwszy raz widzę to wodne miasto w tak okropnym stanie.
-
[Atak Smauga na Esgaroth, oraz śmierć smoka. Poniższy tekst pochodzi z "Hobbita" R.R Tolkiena, w przekładzie Marii Skibniewskiej].
"Większość mieszkańców Miasta na Jeziorze — Esgaroth — siedziała po domach,
bo zimny wiatr dął od wschodu; niektórzy jednak przechadzali się po bulwarach,
lubili bowiem patrzeć na gwiazdy zapalające się jednocześnie i na niebie,
i w gładkiej tafli wody. Samotną Górę od strony miasta przesłaniały wznoszące
się w końcu jeziora niskie pagórki, przez które przełamywała się na północ
Bystra Rzeka. Sam szczyt Góry można było dostrzec przy pięknej pogodzie, mało
kto jednak mu się przyglądał, bo groźny był i posępny, nawet w blasku poranka.
Tego wieczora ginął w oddali i w ciemnościach.
Nagle mignął ludziom przed oczyma: na chwilę rozbłysnął i przygasł.
— Patrzcie! — powiedział ktoś. — Znów te światła. Wczorajszej nocy aż do
świtu strażnicy widzieli, jak zapalały się i znikały. Coś się tam dzieje.
— Może to Król spod Góry kuje złoto — odezwał się drugi. — Dawno już ruszył
na północ. Pora, żeby się sprawdziły przepowiednie.
— Jaki król? — wmieszał się trzeci zgryźliwym tonem. — Najpewniej są to niszczycielskie
płomienie smoka, jedynego króla tej góry, o jakim nam wiadomo.
— Ty to zawsze kraczesz! — zakrzyczeli go ludzie. — To przepowiadasz powódź,
to pomór na ryby. Wymyśl coś weselszego.
W tym momencie wielki blask rozlał się nad przełomem między pagórkami
u północnego krańca jeziora, a woda nabrała koloru złota.
— Król spod Góry! — wrzasnęli ludzie. — Bogactwo jego jest jak słońce, srebro
tryska ze źródeł, a rzeki płyną złotem!
Na ten krzyk w domach pootwierały się wszystkie okna, a ulice zadudniły od
pośpiesznych kroków. Znowu potężny zapał i entuzjazm wybuchnął w mieście.
Lecz człowiek, który zgryźliwym głosem wtrącił się przedtem do rozmowy, co tchu
pomknął do władcy.
— Albo ja oszalałem, albo smok nadciąga! — zawołał. — Trzeba rąbać mosty!
Do broni! Do broni!
Trąby zagrały na trwogę, a sygnał odbił się echem o skaliste brzegi. Nagle
urwały się wiwaty, radość zamieniła się w zgrozę. Dzięki temu smok nie zaskoczył
miasta całkowicie bezbronnego.
Leciał tak szybko, że wkrótce już zobaczyli ognistą iskrę pędzącą ku nim, z każdą
sekundą rosnącą i świecącą jaśniej, a wtedy nawet największe lekkoduchy nie
mogły już wątpić, że przepowiednia sprawdza się na opak. Mimo wszystko mieli
jeszcze trochę czasu. Wszelkie naczynia w mieście napełniono wodą, wojownicy
uzbroili się, łuki i strzały były w pogotowiu, most łączący miasto z lądem zerwano
i zburzono, zanim straszliwy grzmot oznajmił bliskość Smauga, zanim jezioro
wzburzyło się i poczerwieniało niczym płomień od straszliwego podmuchu
skrzydeł potwora.
Wśród krzyków, jęków i nawoływań ludzkich Smaug zjawił się nad miastem
i zniżył się ku mostowi — lecz tu czekał go zawód: most zniknął. Przeciwnicy byli
na wyspie otoczonej głęboką wodą — zbyt głęboką, zbyt czarną i zimną jak na
gust smoka. Gdyby się w niej zanurzył, buchnęłaby para i na wiele dni zaległaby
całą okolicę. Lecz jezioro było potężniejsze od Smauga: zanimby je przepłynął,
ugasiłoby jego płomienie.
Rycząc gniewnie, wrócił nad miasto. Chmura czarnych strzał wzbiła się w powietrze;
stuknęły, zagrzechotały odbijając się od smoczej łuski i od pancerza drogich
kamieni, zapaliły się od smoczego oddechu i w płomieniach, z sykiem spadły
w wodę. Trudno sobie wyobrazić fajerwerki, które by dorównywały widowisku
tej nocy. Brzęk cięciw i przenikliwe dźwięki trąbek rozjątrzyły smoka jeszcze gorzej,
oślepł i oszalał z wściekłości. Od wieków nikt nie ośmielił się stanąć z nim do
walki; nikt by się na to i dziś nie odważył, gdyby nie głos owego człowieka (nazywał
się Bard), który uwijał się między łucznikami, dodając im ducha, nakłaniając
władcę, by dał rozkaz walki do ostatniej strzały.
Płomień buchał z paszczy smoka. Smaug chwilę kołował wysoko w powietrzu,
oświetlając całe jezioro; drzewa na brzegu zalśniły krwawo jak miedziane, a gęste,
czarne cienie rozchwiały się u ich stóp. Smaug zniżył lot, nie zważając w swej
wściekłości na grad strzał, nie pamiętając nawet o tym, by obracać się opancerzonymi
bokami od nieprzyjaciół, za wszelką cenę pragnąc tylko podpalić miasto.
Chociaż wszystko zawczasu zlano wodą, ogień wystrzelił z krytych strzecha
mi dachów i wystających belek, gdy smok z szumem skrzydeł przeleciał nad domami,
minął je i zawrócił raz jeszcze. Gdziekolwiek jednak pojawiała się iskra,
sto par rąk spieszyło ją gasić. Smok zatoczył znów koło. Od jednego zamachu
jego ogona dach na Wielkim Domu rozsypał się i zapadł. Niezwyciężone płomienie
wzbiły się w ciemnościach aż pod niebo. Drugi cios, trzeci, coraz dalsze domy
stawały w ogniu i waliły się z łoskotem. Ale wciąż jeszcze żadna strzała nie mogła
dosięgnąć Smauga ani zrobić mu większej krzywdy niż komar z moczarów.
Już na wszystkie strony ludzie skakali do wody. Kobiety i dzieci zgromadzono
na łodziach pośrodku wewnętrznego basenu. Rzucano broń w jezioro. Żałoba
i płacz zapanowały w mieście, w którym jeszcze tak niedawno rozbrzmiewały radosne
stare pieśni o krasnoludach. Teraz ludzie przeklinali to plemię. Nawet władca
zmierzał ku swojej wielkiej złoconej łodzi, licząc, że w tym zamęcie uda mu się
umknąć niepostrzeżenie i ocalić życie. Jeszcze chwila, a miasto opuszczone przez
wszystkich spłonie i zrówna się z jeziorem.
Tego spodziewał się smok. Niechby wszyscy ludzie zeszli do łodzi. Miałby piękne
łowy ścigając ich ogniem lub oczekując, aż wymrą z głodu. Gdyby próbowali
dostać się na ląd, i tam da im radę. Wkrótce podpali lasy na brzegu, zniszczy
ogniem pola i pastwiska. Na razie bawił się tym popłochem: od wieków nie miał
podobnej uciechy.
Lecz wśród płonących domów jeden oddział łuczników trwał jeszcze na stanowisku.
Ich dowódcą był Bard, człowiek o ponurym głosie i ponurej twarzy, ten,
któremu przyjaciele wyrzucali, że prorokuje powodzie i pomór ryb, lecz którego
szanowali za uczciwość i męstwo. Bard był potomkiem — choć w odległym pokoleniu
— Giriona, bo małżonka władcy Dali ocalała z klęski przed laty, uciekłszy
z dzieckiem w dół Bystrej Rzeki. Tej więc nocy Bard strzelał ze swego olbrzymiego
cisowego łuku, póki nie pozostała mu ostatnia już strzała. Pożar otaczał go
z bliska, towarzysze opuszczali dowódcę jeden po drugim. Po raz ostatni Bard napiął
łuk.
Nagle w ciemności coś sfrunęło mu na ramię. Wzdrygnął się, ale był to po prostu
stary drozd. Bez lęku ptak nachylił się nad uchem człowieka, by szepnąć mu
ważne wieści. Bard sam się zdziwił, że zrozumiał ptasią mowę, ale przecież pochodził
z plemienia mieszkańców Dal.
— Czekaj, czekaj! — mówił drozd. — Księżyc wschodzi. Kiedy smok nadleci
i znajdzie się wprost nad tobą, wypatruj odsłoniętego miejsca pod lewą piersią.
A gdy Bard zdumiony znieruchomiał na chwilę, drozd opowiedział mu o zdarzeniach,
które rozegrały się na Górze, i powtórzył wszystko, co tam słyszał.
Wówczas Bard podniósł łuk do strzału. Smok zataczał krąg i powracał niskim
lotem, a w tej samej chwili księżyc wzeszedł nad wschodnim brzegiem jeziora
i osrebrzył wielkie skrzydła Smauga.
— Strzało! — rzekł łucznik. — Czarna strzało! Zachowałem cię na ostatek. Nigdy
jeszcze mnie nie zawiodłaś i zawsze znajdowałem cię z powrotem. Dostałem
cię od ojca, on zaś miał cię po swoich dziadach. Jeśli to prawda, że wyszłaś z kuźni
prawowitego Króla spod Góry, leć teraz celnie!
Smok zatoczył w powietrzu krąg niżej niż przedtem, a gdy skręcał i zniżał lot,
brzuch jego w księżycowej poświacie błysnął białymi ogniami brylantów. Ale jedno
miejsce nie lśniło klejnotami. Jęknął olbrzymi łuk. Czarna strzała poszybowała
prosto w zagłębienie pod lewą piersią Smauga, między rozstawione szeroko
przednie łapy. Utkwiła w ciele potwora, a taki miała rozpęd, że schowała się
w nim cała, z grotem, z drzewcem i piórkiem.
Z wrzaskiem, który ogłuszał ludzi, walił drzewa i kruszył kamienie, Smaug poderwał
się, przewrócił brzuchem do góry i runął z wysokości w dół.
Padł w sam środek miasta. Miotając się w ostatnich podrygach, zasypał je
skrami i popiołem. Jezioro wystąpiło z brzegów, wśród ciemności, które nagle zaległy
nad miastem, kłęby pary buchnęły w górę bielejąc w blasku księżyca, woda
zasyczała, plusnęła, zawirowała — potem nastała cisza. Taki był koniec Smauga
i koniec miasta Esgaroth. Ale nie był to koniec historii Barda.
Księżyc wschodził wyżej i wyżej, a zimny wiatr szumiał coraz głośniej, zwijał
białą mgłę budując z niej skośne kolumny, pędził opary na zachód i rozsnuwał je
tam po bagniskach dzielących Esgaroth od Mrocznej Puszczy. Teraz można już
było zobaczyć łodzie rozsypane na tafli jeziora, a z wiatrem płynęły głosy ludzi lamentujących
nad stratą miasta, mienia i domów. A przecież powinni by dziękować
losowi za wiele dobrodziejstw, gdyby w tej strasznej chwili umieli się zastanowić
nad swoim położeniem: trzy czwarte ludności uszło z życiem, lasy, pola pastwiska,
stada i lodzie ocalały, a smok zginał. Na razie jeszcze sobie nie zdawali
sprawy, co ten fakt dla nich oznacza.
Zebrali się posępną gromadą na zachodnim wybrzeżu, drżąc z zimna, i zrazu
cały żal i gniew zwrócili przeciw władcy, który tak wcześnie opuścił miasto, kiedy
jeszcze wielu obywateli chciało go bronić.
— On może ma dobrą głowę do interesów, szczególnie własnych — szemrali
— ale jest do niczego w chwilach niebezpieczeństwa.
Chwalili natomiast Barda i jego ostatni skuteczny strzał.
— Gdyby nie to, że poległ, niestety — mówili wszyscy — wybralibyśmy go na
króla. Bard, zabójca smoka, potomek Giriona! Szkoda, że zginął! Kiedy tak rozprawiali,
wynurzył się z cieniów nocy wysoki mężczyzna. Ociekał wodą, czarne, mokre
włosy zwisały mu na twarzy i ramiona, wojowniczy blask świecił w oczach.
— Bard nie zginął! — zawołał. — Skoczył do wody, opuszczając miasto dopiero wtedy, gdy zabił napastnika.
Jam jest Bard z rodu Giriona. Jam jest zabójca
smoka!
— Król Bard! Król Bard! — rozległy się okrzyki. Tylko władca szczękał i zgrzytał
zębami.
— Girion panował w Dali, nie był królem krainy Esgarogh — rzekł. — Tu,
w Mieście na Jeziorze, zawsze wybieraliśmy władców spośród starców i mędrców,
nie znosiliśmy rządów tych, którzy są tylko wojownikami. Niech król Bard
obejmie znów swoje własne królestwo, Dal jest wolna dzięki jego męstwu i nic
nie stoi na przeszkodzie, by tam powrócił. Kto ma ochotę, niech idzie z nim, jeżeli
woli zimne głazy w cieniu Góry od zielonych wybrzeży Jeziora. Ludzie rozsądni
zostaną tutaj, nie wyrzekną się nadziei odbudowy miasta, a wkrótce znów będą
mogli cieszyć się pokojem i dostatkiem.
— Chcemy Barda na króla! — krzyknęli w odpowiedzi stojący w pobliżu ludzie.
— Dość mamy starców i groszorobów.
Ci, którzy stali dalej, podjęli okrzyki: „Niech żyje Łucznik! Precz z groszorobami!”
— aż echo poniosło zgiełk po całym wybrzeżu.
— Kto jak kto, ale ja na pewno nie chcę uchybić szacunku Bardowi Łucznikowi
— rzekł władca, przezorny, bo Bard stał tuż przy nim. Dzisiejszej nocy zasłużył
sobie na poczesne miejsce wśród dobroczyńców naszego miasta; godzien jest,
żeby go unieśmiertelniła pieśń. Ale, mój ludu! — tu władca wstał i zaczął przemawiać
bardzo głośno, bardzo dobitnie: — Czemuż to na mnie pada wasz gniew?
Cóż zawiniłem, byście mnie chcieli pozbawić urzędu? Kto zbudził smoka z wiekowej
drzemki, pytam. Kto wyjednał od nas szczodre podarki i pomoc, wmawiając
nam, że ziszczą się przepowiednie starych pieśni? Kto nadużył naszych miękkich
serc i bujnej wyobraźni? Jakież to złoto przysłano nam rzeką w nagrodę za naszą
dobroć? Ogień smoczy i zniszczenie! Od kogo tedy powinniśmy zażądać odszkodowań
za straty i wsparcia dla wdów i sierot?
Jak widzicie, władca nie przypadkiem tylko zdobył swoje stanowisko. Skutek
jego przemowy był taki, że ludzie na chwilę zapomnieli o pomyśle wyboru nowego
króla, a zapałali złością do Thorina i jego drużyny. Ze wszystkich stron posypały
się gniewne, gorzkie słowa. Ci, którzy przedtem najgłośniej śpiewali stare
pieśni, teraz zagłuszali innych krzycząc, że krasnoludy umyślnie nasłały Smauga
na miasto.
— Oszaleliście! — rzekł Bard. — Po co marnotrawić słowa i gniew dla tych nieszczęśliwych
stworzeń? Oni z pewnością pierwsi padli ofiarą, nim jeszcze Smaug
natarł na miasto.
Ale gdy to mówił, przyszły mu nagle na myśl legendarne skarby ukryte we
wnętrzu Góry, a teraz zapewne bezpańskie i nie strzeżone przez nikogo. Umilkł.
Przypomniał sobie, co powiedział władca, pomyślał o odbudowie Dali, o złotych
dzwonach, które znów wypełnią swoją muzyką to miasto, jeśli znajdą się ludzie
chętni, by w nim zamieszkać.
Wreszcie odezwał się znowu:
— Nie pora teraz na gniewne słowa, władco, ani na wielkie zmiany. Trzeba
wziąć się najpierw do roboty. Tymczasem jestem jeszcze twoim poddanym, chociaż
może wkrótce, pamiętając twoje słowa, wybiorę się na północ. Poprowadzę
tych, którzy zechcą iść ze mną.
Odszedł, żeby pomóc w rozbijaniu obozowiska i zorganizowaniu ratunku dla
chorych i rannych. Władca jednak rzucił złe spojrzenie za odchodzącym i został
na wybrzeżu. Siedział zamyślony, nie odzywając się prawie, zawołał tylko na służbę
o jedzenie i ogień.
Bard tymczasem, gdziekolwiek się pojawił, stwierdzał, że wśród ludzi szerzy się
jak płomień wieść o nieprzebranych skarbach, które zostały bez strażnika. Mówili
wszyscy o odszkodowaniach należnych im za straty, o bogactwach, które aż
nadto starczą na zakup pięknych towarów z południa; te nadzieje pocieszały ich
w obecnej niedoli. Na szczęście, bo noc była zimna i położenie okropne. Dla nielicznych
tylko znaleziono jakieś schronienie pod dachem (jedno, najlepsze, zajął
władca), jedzenia było mało (nawet władca musiał się ograniczać). Wiele było
chorych, zmokniętych, zaziębionych i rannych tej nocy, a niejeden, choć wyszedł
cało z ruin miasta, zmarł wkrótce. Przez długi czas po tej klęsce panoszyły się
jeszcze choroby i głód.
Bard ujął władzę w ręce i wydawał rozkazy samodzielnie, jakkolwiek zawsze
w imieniu władcy; niełatwe to było zadanie utrzymać ludzi w ryzach i pokierować
pierwszymi robotami tak, by wszystkich zabezpieczyć i zaopatrzyć w jakieś
mieszkania. Większość zginęłaby pewnie tej zimy, która szybko nadciągała po jesieni,
gdyby nie ratunek z zewnątrz. Ale ratunek przyszedł w porę. Bard bowiem
nie zwlekając wysłał w górę rzeki gońców, prosząc króla elfów leśnych o pomoc.
Posłowie zastali króla już gotowego do wymarszu, chociaż ledwie trzy dni upłynęły
od śmierci Smauga.
Król elfów otrzymał wieści od własnych zwiadowców i od ptaków zaprzyjaźnionych
z jego ludem, toteż wiedział już niemal wszystko o wypadkach nad Jeziorem".
-
Techniczny
W/w opis oddaje atmosferę w mocno zniszczonym Esgaroth.
Rohirrim dodany w poście nr 1. Dałem łuk, ew. jak nie chcesz to usunę. Strzelanie i Miotanie moze się tyczyć włóczni, używasz tarczy? Raczej wskazane? Włócznia do walki czy rzutu raczeJ, Ten łuk zostaje? Daj mi opis na PW lub w Technicznym.
-
[Kilka dni później przed Ereborem Thorin rozmawia z posłami.]
„— W imieniu krainy Esgaroth i Puszczy! — zawołał jeden z nich. — Przemawiamy
do Thorina, syna Thraina, mieniącego się Królem spod Góry, i wzywamy
go, żeby rozważył zgłoszone przez nas żądania. W przeciwnym razie będziemy go
musieli uznać za wroga. Co najmniej dwunastą część skarbów ma Thorin oddać
Bardowi jak zwycięzcy smoka i spadkobiercy Giriona. Ze swojej części Bard wynagrodzi
ludzi z Esgaroth za ich pomoc. Lecz jeśli Thorin chce cieszyć się przyjaźnią
i szacunkiem sąsiadów, jak niegdyś jego przodkowie, niech dorzuci coś od siebie
na wspomożenie ludzi znad Jeziora.
W tej chwili Thorin chwycił za łuk i puścił strzałę prosto w wysłannika. Trafiła
w tarczę i chwiejąc się utkwiła w niej.
— Skoro taka jest twoja odpowiedź — zawołał poseł — ogłaszam oblężenie
Góry. Nie wyjdziecie stąd, póki nie poprosicie nas o rozejm i o wszczęcie rokowań.
Nie obracamy przeciw wam oręża, ale zostawiamy was z waszym złotem.
Możecie się nim żywić, jeśli chcecie.
Po czym parlamentariusze szybko odeszli, a krasnoludy zostały same i mogły
zastanowić się nad położeniem. Thorin tak się nasrożył, że nikt nie ośmieliłby się
wystąpić wobec niego z jakimiś zarzutami, choćby i miał po temu ochotę; lecz
wszyscy, jak się zdawało, podzielali jego stanowisko, z wyjątkiem może grubego
Bombura, Fila i Kila. Bilbo oczywiście był z obrotu rzeczy niezadowolony. Miał już
po dziurki w nosie tej Góry i myśl o wytrzymaniu w jej wnętrzu oblężenia wcale
mu się nie uśmiechała.
— Cuchnie tu smokiem — mruczał do siebie — aż mnie mdli. A te suchary już
mi kością w gardle stają.
Nazajutrz od świtu w obozie zagrały trąby. Wkrótce krasnoludy ujrzały samotnego
gońca spieszącego wąską ścieżką pod górę. Przystanął w pewnym
oddaleniu od Bramy i zaczął nawoływać pytając, czy Thorin nie zechce teraz
wysłuchać poselstwa, ponieważ zaszły nowe wydarzenia i warunki się zmieniły.
— To znaczy, że Dain przybywa! — rzekł słysząc te słowa Thorin. — Dowiedzieli
się, że Dain nadciąga. Przewidywałem, że to na nich podziała! Zawiadom
swoich, że jeśli posłowie przyjdą w nielicznej kompanii i bez broni, zgodzę się ich
przyjąć — krzyknął do gońca.
Około południa dostrzeżono sunące z doliny rozwinięte chorągwie Puszczy i Jeziora.
Zbliżało się poselstwo, osób około dwudziestu. U wejścia na wąską ścieżkę
złożyli miecze i włócznie, a gdy podeszli pod Bramę, krasnoludy ze zdziwieniem
poznały między innymi zarówno Barda, jak króla elfów; jakiś starzec w płaszczu
z kapturem niósł przed nimi szkatułkę z drzewa okutego żelazem.
— Witaj, Thorinie — zaczął Bard. — Czy trwasz wciąż jeszcze przy swoim zdaniu?
— Nie zmieniam zdania z każdym wschodem lub zachodem słońca — odparł
Thorin. — Czy przychodzicie po to, by mi zadawać czcze pytania? Armia elfów nie
wycofała się dotychczas, mimo że się tego domagałem. Dopóki to się nie stanie,
daremnie próbujecie ze mną rokowań.
— Nie ma więc w świecie nic takiego, za co byś gotów był odstąpić część swego
złota?
— Nic, co ty lub twoi przyjaciele mogliby mi ofiarować.
— A gdybyśmy ofiarowali Arcyklejnot Thraina? — spytał Bard; w tym samym
momencie zakapturzony starzec otworzył szkatułkę i podniósł w górę klejnot.
Blask buchnął z jego ręki, jaskrawy i biały w świetle poranka.
Thorin, zaskoczony i zdumiony, oniemiał na chwilę. Długo nikt się nie odzywał.
Wreszcie Thorin przerwał milczenie, a głos miał ochrypły ze złości.
— Ten kamień należał do mojego ojca, jest więc mój! — rzekł. — Dlaczego
miałbym płacić za swoją własność? — Ale ciekawość przemogła w nim gniew
i dodał: — Jakim sposobem dziedzictwo mojego rodu dostało się w wasze ręce?
Pytam, choć może nie warto takich pytań stawiać złodziejom...
— Nie jesteśmy złodziejami — odparł Bard. — Oddamy ci twoją własność
w zamian za naszą.
— Jakim sposobem zdobyliście ten klejnot? — krzyknął Thorin wpadając w tym
gorszą wściekłość.
— Ja im go dałem — pisnął Bilbo wystawiając głowę znad muru i drżąc z przerażenia.
— Ty! Ty! — wrzasnął Thorin i obróciwszy się ku hobbitowi, oburącz chwycił
go za kark. — Nikczemny hobbicie! Niezdarzony... Włamywaczu! — krzyczał, nie
mogąc wymyślić gorszej obelgi i potrząsał Bilbem niby królikiem. — Na brodę Durina!
Szkoda, że nie ma tu Gandalfa. Powinszowałbym mu wyboru czternastego
uczestnika wyprawy. Bodaj mu broda uschła! A ciebie, łotrze, roztrzaskam o skały!
— I z tym okrzykiem podniósł Bilba do góry.
— Stój! Spełniło się twoje życzenie! — zawołał znajomy głos. Starzec, który
przyniósł szkatułkę, odrzucił kaptur. — Gandalf jest tutaj! A zjawił się w samą
porę, jak widzę. Nawet jeśli mój włamywacz nie przypadł ci do gustu, nie waż się
go uszkodzić. Postaw hobbita na ziemi i posłuchaj przede wszystkim, co ma do
powiedzenia.
— A to, widzę, spisek! — rzekł Thorin spuszczając Bilba na szczyt muru. — Nigdy
więcej nie będę się zadawał z czarodziejami ich przyjaciółmi. Co masz do powiedzenia,
szczurzy pomiocie?
— Co za heca, co za heca! — rzekł Bilbo. — Doprawdy, okropnie kłopotliwa
sytuacja. Pamiętasz chyba, jak mówiłeś, że pozwolisz mi wybrać, co zechcę,
jako moją czternastą część łupów? Może zrozumiałem zbyt dosłownie tę obietnicę...
Słyszałem nieraz, że krasnoludy bywają w gębie grzeczniejsze niż w praktyce.
Ale przecież w swoim czasie uznawałeś, jak mi się zdaje, że zrobiłem dla was
coś niecoś. A teraz: szczurzy pomiot! To tak wyglądają usługi, które przyrzekałeś
mi, Thorinie, w imieniu swoim oraz swego potomstwa do siedmiu pokoleń? Powiedzmy,
że rozporządziłem swoim udziałem, jak mi się podobało, i na tym poprzestańmy.
— Dobrze — odparł ponuro Thorin. — Poprzestańmy na tym. Puszczę cię żywego
i obyśmy się więcej w życiu nie spotkali.
[Przybycie Daina]
Minął dzień a po nim noc. Nazajutrz wiatr się zmienił i dął z zachodu, niebo
było chmurne i posępne. Wczesnym rankiem krzyk się rozległ w obozie. Przybyli
gońcy z wieścią, że zza wschodniej ostrogi Góry ukazały się zbrojne zastępy krasnoludów
i maszerują ku dolinie. Dain przybył! Spieszył nocnym pochodem i dlatego
zjawił się wcześniej, niż oczekiwano. Każdy z jego wojowników miał na sobie
kolczugę ze stalowej łuski sięgającą po kolana, a nogi opancerzone gęstą metalową siatką, której wyrób stanowił specjalność
Dainowego plemienia. Krasnoludy są niezwykle krzepkie jak na swój wzrost, lecz plemię z Żelaznych Wzgórz nawet
wśród krasnoludów odznaczało się niepospolitą siłą. Do bitwy używali ci wojownicy
najchętniej młotów, które dzierżyli oburącz, lecz mieli także krótkie, szerokie
miecze u boku, a na plecach przerzucone okrągłe tarcze. Brody nosili rozdzielone
i splecione w dwa warkocze, zatknięte za pas. Na głowach mieli żelazne
hełmy, stopy obute żelazem, a twarze zawzięte.
Trąby wezwały ludzi i elfy do broni. Wkrótce ujrzano krasnoludów szybkim krokiem
ciągnących w dolinę. Między rzeką a wschodnią ostrogą Góry oddział przystanął,
lecz kilku wojowników poszło dalej i przeprawiwszy się na drugi brzeg
zbliżyło do obozu. Tu złożyli broń i podnieśli ręce na znak, że przychodzą w pokojowych
zamiarach. Bard wyszedł na ich spotkanie w towarzystwie hobbita.
— Przysłał nas Dain, syn Naina — odpowiedzieli, gdy ich zapytano. — Spieszymy
do naszych rodaków pod Górą na wieść, że prastare królestwo zostało
wskrzeszone. Ale kto jesteście wy, że rozłożyliście się obozem w dolinie jak napastnicy
pod obronnym murem?
Powiedzieli to grzecznym i trochę staroświeckim stylem, właściwym w tego rodzaju
okazjach, lecz słowa ich znaczyły po prostu: „Nie macie tu nic do roboty.
Idziemy naprzód, a jeśli nie usuniecie się z drogi, siłą ją sobie otworzymy”. Krasnoludy
zamierzały przejść między Górą a pętlą rzeki, tam bowiem wąski pas terenu
wydawał się niezbyt mocno broniony.
Bard oczywiście odmówił przepuszczenia wojsk Daina wprost pod Górę. Był
zdecydowany doczekać najpierw chwili, gdy Thorin wyda srebro i złoto w zamian
za Arcyklejnot; nie wierzył bowim, by Thorin chciał dotrzymać umowy, jeżeli forteca
dostanie tak znaczne i bitne posiłki. Wojsko Daina niosło ze sobą wielkie zapasy
żywności, bo krasnoludy umieją dźwigać bardzo ciężkie brzemiona. Każdy
niemal wojownik, mimo forsownego marszu, na dodatek do ciężkiego uzbrojenia
obarczony był ogromnym workiem na plecach. Góra, tak zaopatrzona, mogłaby
wytrzymać wiele tygodni oblężenia, a tymczasem nadciągnęłoby zapewne
jeszcze więcej krasnoludów, bo Thorin miał niemało krewniaków. Oblężeni mogliby
też przez ten czas otworzyć sobie na nowo inne wyjścia z podziemi, a wtedy
oblegający musieliby otoczyć całą Górę dookoła, na to zaś nie wystarczyłoby
im żołnierzy.
Taki właśnie plan uknuły krasnoludy (Thorin i Dain porozumiewali się za pośrednictwem
kruków), na razie jednak droga była zamknięta, więc po wymianie
gniewnych słów wysłannicy Daina odeszli mrucząc coś w brody. Bard natychmiast
wyprawił posłów pod Bramę Góry, lecz nie zastali tam umówionego okupu w złocie.
Ledwie znaleźli się w zasięgu łuków, sypnęły się na nich strzały i musieli pośpiesznie wycofać się z niczym. W obozie powstał ruch jak przed bitwą, bo krasnoludy
Daina posuwały się wzdłuż wschodniego brzegu.
— Głupcy! — zaśmiał się Bard. — Jakże nieopatrznie zbliżają się do ściany
Góry! Nie znają się na wojnie w otwartym polu, chociaż umieją może bić się
w podziemiach. Wielu naszych łuczników i oszczepników siedzi ukrytych pośród
skał nad prawym skrzydłem ich wojsk. Krasnoludzkie zbroje są wprawdzie dobre,
ale wkrótce będą musiały przejść ciężką próbę. Zaatakujemy ich od razu z dwóch
stron, zanim odpoczną po marszu.
Lecz król elfów powiedział:
— Długo będę się namyślał, nim rozpocznę wojnę o złoto. Krasnoludy nie zdołają
przejść wbrew naszej woli, nie uda im się też żaden manewr, którego byśmy
nie dostrzegli zawczasu. Nie traćmy nadziei, że mimo wszystko dojdzie między
nami do jakiejś ugody. Nasza liczebna przewaga wystarczy, jeśli walka okaże się
nieunikniona.
Król elfów nie znał jednak uporu krasnoludów. Wieść, że Arcyklejnot wpadł
w ręce oblegających, rozjątrzyła im serca. Zauważyły też wahanie Barda i jego
sprzymierzeńców, więc postanowiły uderzyć, nim tamci ukończą narady.
Nagle, bez uprzedzenia, ruszyły w głuchej ciszy do ataku. Zadźwięczały łuki,
świsnęły strzały, bitwa już, już miała rozgorzeć.
Lecz w tej samej chwili jeszcze bardziej niespodzianie zapadły okropne ciemności.
Czarna chmura nadciągnęła pędem po niebie. Wichura niosła zimową burzę,
grzmot przetaczał się po stokach Góry, błyskawice rozjarzyły się nad jej
szczytem. A po chmurą burzy inna, równie czarna, zakotłowała się w powietrzu,
lecz ta nie leciała z wiatrem: nadciągała z północy niby chmara niezliczonego
ptactwa, zbitego tak gęsto, że światło nie przenikało między skrzydłami.
— Stójcie! — krzyknął Gandalf zjawiając się znienacka, sam, z wzniesionymi
ramionami, między nacierającymi szeregami krasnoludów a wojskiem gotowym
do odparcia tego ataku. — Stójcie! — powtórzył grzmiącym głosem, a różdżka
jego błysnęła niby piorun. — Biada wam wszystkim! Niebezpieczeństwo spadło
wcześniej niż przewidywałem. Gobliny nadciągają! Bolg idzie od północy; słuchaj,
Dainie, ten sam Bolg, którego ojca zabiłeś w Morii. Patrzcie! Nietoperze lecą nad
jego armią niby chmura szarańczy! Gobliny jadą na wilkach, a wargowie idą w tylnej
straży.
Zdumieli się wszyscy, powstał zgiełk i zamęt. Nim Gandalf skończył przemówienie,
ciemności zgęstniały wokół nich. Krasnoludy wstrzymując pochód spoglądały
w niebo. Elfy krzyczały na różne głosy.
— Chodźcie do nas! — zawołał Gandalf. — Jeszcze czas na naradę. Niech Dain,
syn Naina, spieszy do naszego obozu
Tak zaczęła się ta bitwa, której nikt nie oczekiwał, nazwana później bitwą pięciu
armii. Bój był krwawy. Po jednej stronie walczyły gobliny i dzikie wilki, po drugiej
— elfy, ludzie i krasnoludy. A doszło do tych wydarzeń tak: od dnia śmierci
Wielkiego Goblina z gór Mglistych nienawiść tego plemienia do krasnoludów rozpaliła
się aż do furii. Od grodu do grodu, od osiedla do osiedla między wszystkimi
twierdzami goblinów krążyli posłańcy; postanowiono zdobyć władzę nad całą
północą. Tajnymi sposobami zbierano wszelkie wiadomości, wszędzie po górach
kuto broń i uzbrajano wojska. Z gór i dolin pociągnęły oddziały podziemnymi tunelami
lub pod osłoną nocy, aż wreszcie pod Wielką Górą
Gundabad na północy, gdzie mieściła się stolica wszystkich goblinów, zgromadzono
olbrzymią armię, gotową spaść niespodzianie z pierwszą burzą na Kraje
Południa. Tu dotarła do goblinów wieść o śmierci Smauga i ucieszyła je bardzo.
Podążyły nocami przez góry i tak doszły tutaj od północy, niemal następując na
pięty wojsku Daina. Nawet kruki dowiedziały się o ich marszu dopiero wtedy, gdy
gobliny wychynęły na otwarte pola dzielące Samotną Górę od Żelaznych Wzgórz.
Ile o tym wiedział Gandalf, trudno zgadnąć, ale okazało się, że w każdym razie
nie spodziewał się napaści tak prędko.
Czarodziej ułożył plan działania po naradzie z królem elfów i Bardem, a także
Dainem, który przyłączył się do nich: gobliny były wspólnym wrogiem, w obliczu
ich najazdu wszystkie spory poszły w zapomnienie. Jedyną nadzieję pokładali sojusznicy
w zwabieniu przeciwnika w głąb doliny, między dwa ramiona Góry; sami
chcieli obsadzić wielkie ostrogi skalne wysunięte na wschód i południe. Przedstawiało
to pewne niebezpieczeństwo, bo jeśli gobliny miały dość wojska, żeby
część wysłać naokoło Góry, mogły zaatakować obrońców również od zaplecza
i od szczytu. Nie było jednak czasu na obmyślanie innego planu lub sprowadzanie
posiłków.
Wkrótce burza minęła, przewaliła się na południo-wschód, ale nadleciała
chmara nietoperzy, zniżając się nad ramiona Góry i kłębiąc nad wojskiem sojuszników
tak, że przesłaniała światło dzienne i budziła grozę w sercach.
— Na Górę, na Górę! — krzyczał Bard. — Póki jeszcze czas, zajmijmy stanowiska
bojowe.
Na południowej ostrodze, na jej niższych stokach i wśród skał rozstawiono
elfy; wschodnią ostrogę obsadzili ludzie i krasnoludy. Sam
Bard wraz z kilku najzwinniejszymi towarzyszami i elfami wspiął się na szczyt
wschodniego ramienia, żeby mieć stąd widok na północ. Po krótkim czasie dostrzegł
na polach leżących u stóp Góry czarny, sunący szybko naprzód tłum napastników.
Techniczny
Rohirrimowi okulał koń, jest pieszo wśród ludzi Barda, bardziej z ciekawości się tu znalazł. Podobnie Dunedain i Wysoki Elf. Leśny Elf i Krasnolud sa wśród swoich pobratymców. Czekam na jakieś wpisy z punktu widzenia Waszych Postaci zaskoczonych pojawieniem się armii goblinów.